Zaczęło się całkiem zwyczajnie – umiera muzyk jazzowy, Cyrus Wilkinson. Wszystkie znaki na niebie i ziemi, oraz w organizmie, świadczą o tym, że opuścił ziemski padół przez zawał serca. Wprawdzie Cyrus był młodym i silnym mężczyzną, ale przecież niezbadane są ludzkie ścieżki, zwłaszcza te powiązane ze śmiercią. Jednak zgon jazzmana wcale nie był taki zwykły. Kiedy Peter Grant bada ciało denata, okazuje się, że wyczuwa vestigium – ślad magii. A gdzie czary, tam niebezpieczeństwo. Zwłaszcza, że niedługo później dochodzi do kolejnego, naturalnego inaczej zgonu. Dodatkowo na policyjnym radarze pojawia się tajemnicza Biała Dama, która czerpie radość z pozbawiania mężczyzn ich przyrodzenia. Czy te dwie sprawy są ze sobą powiązane? Z czym tym razem będzie musiał się zmierzyć Grant?
Autor zabiera czytelnika w podróż po świecie dźwięku. W poprzednim tomie skupiono się na motywie teatru, tym razem sięgnięto po inny znany motyw – muzykę. Aaronovitch odkrywa przed odbiorcą duszę Londynu – sennego, pełnego dźwięków, mrocznego, a zarazem urzekającego. Połączenie wizji miasta i tonów muzyki tworzy hipnotyzujące wrażenie, coś na kształt letargu. Ten duet stanowi nowego bohatera książki – wszelkie wydarzenia w niej opisane służą uwypukleniu tych dwóch elementów. Miasto zna każdy twój ruch, a czytelnik czuje tę dominację metropolii.
O ile połączenie motywu miasta z muzyką okazało się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę, tak wątek kryminalny i jego prowadzenie, budowanie napięcia oraz przejście do momentu kulminacyjnego można nazwać rozczarowującym. W „Rzekach Londynu” czytelnik otrzymał sporą dawkę wartkiej akcji, ciekawych zwrotów sytuacji i całkiem sprawne połączenie kryminału z fantastyką. Natomiast w najnowszym tomie autor nie wykorzystał do końca potencjału historii. O ile lawirowanie pomiędzy tym, co realne a niewiarygodnym nie sprawia pisarzowi większego problemu, wszelkie połączenia i przeplatanie się dwóch światów wypadły naprawdę przekonywująco, tak sama fabuła wydaje się typowym laniem wody. Byle coś napisać, byle dużo, byle poprawnie. A akcja? Pojawia się zaledwie przez chwilę. Ciekawe zwroty akcji? Można je policzyć na palcach jednej ręki.
Za duża przewidywalność również psuje nastrój. Do tego o ile w pierwszej części sporo miejsca poświęcono londyńskim bóstwom rzek, co sugerował sam tytuł, o tyle w drugiej prawie całkowicie pominięto te nadnaturalne postaci. A szkoda. Owszem, sporą uwagę poświęcono tytułowemu Soho, dodając do tego nowego tajemniczego wroga i specyficzny rodzaj wampirów, jednak nie zmienia to faktu, że pod względem postaci wcześniejszy tom okazał się o wiele lepiej dopracowany, pojawił się w nim szerszy wachlarz ciekawych osobowości.
W pewnym stopniu „Księżyc nad Soho” mnie rozczarował. Spodziewałam się dobrej kontynuacji przygód Petera Granta, a dostałam książkę-zapychacz. Za dużo pisania o niczym, za mało konkretów. Warto jednak podkreślić, że nie jest to zła powieść. Po prostu jej poprzednia część okazała się lepsza. Ta na jej tle wypada blado, aczkolwiek główny bohater nadal błyszczy. Wprawdzie nie jest drugim Sherlockiem Holmesem, ale mistrz może być tylko jeden.
Czy warto przeczytać tę pozycję? Owszem, choćby dla kolejnych deskrypcji tajemniczych miejsc Londynu, albo w celu poczucia duszy miasta. Pomysł na fabułę i kilka nowych postaci również nie są złe, szkoda tylko że akcja nie wciąga, a większość wydarzeń można przewidzieć, i nie potrzeba do tego kryształowej kuli.
Monika „Katriona” Doerre
Korekta: Matylda Zatorska
wydawnictwu MAG
Tytuł: Księżyc nad Soho
Tytuł oryginalny: Moon over Soho
Autor: Ben Aaronovitch
Tom serii: II
Wydawnictwo: MAG
Tłumaczenia: Małgorzata Strzelec
Data i miejsce wydania: 11 lipca 2014
Oprawa: miękka
Wydanie: I
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 384
ISBN: 978-83-7480-437-0