W znanym ludziom uniwersum Victoria to sektor, w którym znajduje się aż siedem takich tuneli. Dzięki temu Wiktowie, jak nazywa się nację tam mieszkającą, mając pod kontrolą skrzyżowanie szlaków handlowych, zyskali niebagatelne wpływy i bogactwa. Jednakże jest wielu, którym się ten stan rzeczy nie podoba i zawiązują spisek, który ma zniszczyć mocarstwo, gdy to śpi…
„Zgiełk wojny” to typowa space opera. Od razu wiadomo kto jest kim, a świat przedstawiony jest naprawdę sztampowy. Mamy zatem Victorię, silną, aczkolwiek przekonaną o swej bezdyskusyjnej supremacji nację wywodzącą się z Królestwa Brytyjskiego, mamy też Dominium Zjednoczenia Ludowego (och, na czym może być wzorowane?) oraz cesarstwo Tilekke, rządzone przez ksenofobicznego władcę przeświadczonego o własnej boskości i prawie do rządów nad całą ludzkością w kosmosie.
Główna oś fabularna jest nieskomplikowana, zaś autor opisuje akcję tak z jednej, jak i z drugiej strony konfliktu. Oczywiście, są zwroty akcji, zmyłki dowodzących, podchody i tym podobne, nie zmienia to jednak faktu, że wszystko można bez problemu przewidzieć.
Postaci da się lubić, mają wyraziste charaktery, całkiem sensownie motywują swoje działania. Głównych bohaterów poznajemy jeszcze przed wojną, w ośrodku szkoleniowym dla rekrutów. Mamy zatem na pierwszy rzut oka sztampową czwórkę – rezolutną historyczkę po studiach, z braku perspektyw chcącą zaciągnąć się do floty, a także silną i niezależną kobietę, która pragnie dostać się do marines. Ponadto poznajemy wycofanego i nieśmiałego nerda, mającego zadatki na geniusza taktyki oraz pewnego siebie i pozbawionego polotu syna admirała. Plusem jest to, że bohaterowie ewoluują wraz z postępem fabuły i obserwujemy, jak wpływa na nich otoczenie oraz wydarzenia.
Widać także, że autor lubi wykorzystywać wątek niekompetentnego dowódcy. Co jakiś czas można zaobserwować, jak jakiś kapitan czy admirał usilnie dąży do katastrofy pomimo obiekcji podwładnych.
Kiedy czytałem „Zgiełk wojny”, wpadła mi w oko jeszcze jedna rzecz. Hudner chyba co nieco przesadził ze skalą. Otóż podczas bitew autor używa tysięcy mil jako jednostek miary. Czytałem także książki Evana Currie (m.in. „Odyssey One”) i on w swoich powieściach używa sekundy świetlnej (to około 100-krotnie większa odległość). Rozumiem, że jednostkę miary przyjęto dla wygody, ale jakoś o walkach i podróżach w kosmosie łatwiej mi myśleć w skali astronomicznej niż w milach czy kilometrach.
Tak narzekam i narzekam, czy zatem uważam, że ta książka jest zła? Absolutnie nie! Pomimo tej sztampy w założeniach tak kreacji świata, jak i fabularnych, powieść napisano nad wyraz dobrze. Akcja trzyma się kupy. Napięcie jest budowane z głową, słownictwo pasuje do wydarzeń. Bohaterowie zachowują się adekwatnie do sytuacji. No i powieść wciąga. Te ponad pięćset stron przeczytałem dosłownie w kilka dni. I nawet kosmiczny Związek Radziecki mi w tym nie przeszkadzał. Trzeba to powiedzieć. Z całkiem nieciekawych ram autor wytworzył intrygujący obraz całości. Może nie jest to powieść wybitna, ale z pewnością to kawał dobrej literatury.
Pochwały należą się także wydawnictwu Drageus. Tłumaczenie stoi na wysokim poziomie, nie znalazłem żadnych dziwnych zdań czy kwestii ani literówek.
Zatem czy polecam „Zgiełk wojny”? Zdecydowanie tak! Przede wszystkim fanom gatunku, ale wydaje mi się, że ta space opera jest na tyle przystępna i napisana w taki sposób, że nawet ludzie, którzy normalnie bardziej trzymają się Ziemi nie będą mieć problemów z cieszeniem się lekturą.
Wojciech „Arry” Jakubowski
Korekta: Matylda Zatorska
wydawnictwu Drageus
Tytuł: Zgiełk wojny, Tom 1
Tytuł oryginału: Alarm of War
Autor: Kennedy Hudner
Wydawca: Drageus Publishing House
Tłumaczenie: Małgorzata Koczańska
data wydania: 2016
ISBN: 9788364030796
liczba stron: 528