Główny bohater powieści to jeden z najlepszych agentów – posiadający wysoką kategorię (im wyższa, tym skuteczniejszy), Rodney Cullack zaś to jego psychoterapeuta, do którego protagonista został skierowany za przestępstwo, które popełnił. Podczas jednej z sesji Cullack zdradza podopiecznemu informacje, o których ten ostatni nie powinien wiedzieć, a które godzą w dotychczasowy obraz wyznawanego przez niego systemu. To oznacza wysłanie w ślad za bohaterem pozostałych agentów, którzy mają za zadanie zlikwidować go, nim pozyskane przez niego informacje wymkną się spod kontroli. W trakcie krucjaty na jaw wyjdzie jednak znacznie więcej faktów na temat istnienia służb porządkowych przyszłości.
„Tożsamość…” mogłaby być klasycznym tekstem o walce z systemem zainicjowanej przez jego byłego sługusa. Co więcej, przez długi czas wszystko ku temu zmierza – intryga zatacza coraz szersze kręgi, a ilość celowników wymierzonych w protagonistę zwiększa się w tempie geometrycznym. Nic dziwnego, bo im dalej dociera, tym więcej ludzi jest wysyłanych w celu jego powstrzymania. Skojarzenia ze wspomnianym wcześniej „Equilibrium” nasuwają się same – i do pewnego momentu „Tożsamość…” miała szansę na chociaż częściowe powtórzenie sukcesu wyżej wymienionego filmu, bo, nie licząc kilku skaz, to zaskakująco dobry tekst. No ale zawsze musi być jakieś „ale”.
Zaczynając od wspomnianych skaz – na pewno bardzo razi, szczególnie na początku, dość swobodny styl bycia bohatera. Pomijając już stereotypowe „sex, drugs and rock‘n roll” w ilościach pozwalających zaspokoić potrzeby średniej wielkości gangu, wyjątkowo paskudnie prezentuje się jego słownictwo. Owszem, to agent, czyli osobnik praktycznie nie do ruszenia, stojący ponad prawem, można jednak wymagać od niego więcej elokwencji, lub też bardziej zasadnego używania przekleństw. Bo w obecnej formie przy czytaniu „Tożsamości…” czasami naprawdę można zazgrzytać zębami – wszak średnio przyjemna jest lektura tekstu najeżonego wulgaryzmami na zasadzie „bo tak”.
Innym istotnym mankamentem może być kiepska kreacja postaci występujących na kartach powieści – na dobrą sprawę tylko tytułowy Rodney Cullack ma w sobie jakąś porcję intrygującej charyzmy, jednak pojawia się on tylko kilkukrotnie, i nigdy na dłużej. Jest to trochę paradoksalny problem w świetle odkrytej w toku fabuły prawdy o pochodzeniu agentów.
Najpoważniejszą wadą pozostaje jednak końcówka. Niestety, ale im bliżej finału, tym bardziej Przemek Angerman zniechęca do swojego dzieła. Bo o ile przez trzy czwarte czasu prowadził historię całkiem sprawnie i przemyślanie, tak w pewnym momencie najwyraźniej stwierdził, że nie może być za łatwo, po czym zaczyna rzucać bohaterom pod nogi horrendalne ilości kłód. Strzelaniny, bijatyki, nagłe zwroty akcji, wybuchy – to wszystko można znaleźć w finale powieści. Szkoda tylko, że w natężeniu i tempie, które sprawia, że czerpanie przyjemności z lektury jest praktycznie niemożliwe, a ogólna ocena „Tożsamości…” spada na łeb na szyję przez nieudane zwieńczenie intrygującej historii.
Gdyby tylko „Tożsamość Rodneya Cullacka” była książką odrobinę „poważniejszą” (czyli bez bohatera zachowującego się jak nabuzowany hormonami nastolatek) i bardziej przemyślaną (bez tragicznej końcówki), to miłośnicy klimatów rodem z „Equilibrium” mogliby po powieść sięgać bez najmniejszych obaw. Niestety, ciekawy pomysł i w sumie poprawne wykonanie (przynajmniej przez większość czasu) okazały się niewystarczające – a szkoda, bo obalanie systemu w książce Angermana mogło być tym, co zapamięta się na dość długo.
Dawid “Fenrir” Wiktorski
Korekta: Matylda Zatorska
Tytuł: Tożsamość Rodneya Cullacka
Autor: Przemek Angerman
Wydawca: Uroboros
ISBN: 978-83-280-0930-1
Oprawa: miękka