Świat poszedł do przodu. W roku 2029 możliwe stało się nie tylko zastąpienie ubytków ludzkiego ciała ich cybernetycznymi zamiennikami, ale wręcz całkowita cyborgizacja. Komputery stały się potężne i wszechobecne, a cybersieć uzyskała status niemal równy rzeczywistości, w której przyszło nam żyć. W tym świecie trudno odróżnić androida od człowieka – tylko dusza, fragment świadomości, pozwalający czuć się człowiekiem, stanowi różnicę miedzy ludzkim bytem, a maszyną. Czy jednak cyborgi także posiadają dusze? A jeśli tak, to co właściwie różni je od człowieka?
„Ghost in the Stell” w reżyserii Mamoru Oshii bez wątpienia można zaliczyć nie tylko do klasyki anime czy nurtu cyberpunk, ale do klasyki filmu w ogóle. Wychodząc od kryminalnej intrygi (akcja obraca się wokół Major Motoko Kusanagi, członkini Sekcji 9, ścigającej człowieka tytułującego się Władcą Marionetek, zdolnego do hakowania dusz swoich ofiar) Oshii buduje ciekawy i intrygujący obraz miasta przyszłości: ogromnej metropolii, poprzecinanej szlakami komputerowych sieci, w której zaciera się granica między tym, co ludzkie, a tym, co przez ludzi zostało stworzone. Świat, w którym żyje bohaterka jest z jednej strony ucieleśnieniem marzeń naukowców o rozwoju technologii, cybernetyki i szeroko pojętej Sieci, lecz z drugiej – jest to miejsce pełne intryg i wewnątrzpartyjnych rozgrywek o wysoką stawkę, a także upadku pewnych ludzkich wartości.
Dużym plusem filmu jest fakt, że reżyserowi udaje się zręcznie balansować pomiędzy konwencją futurystycznego thrillera, a pewnego rodzaju powiastką filozoficzną. Mamy tu sensacyjny wątek poszukiwań Władcy Marionetek, który – choć sprawnie i dynamicznie poprowadzony – jest jednocześnie punktem wyjścia do rozważań natury egzystencjalnej.
Gdzie przebiega granica między człowiekiem, a maszyną? Czym jest człowieczeństwo? Jaki jest właściwie jego sens? Czy cyborg, świadomy swej duszy, jest bardziej człowiekiem, czy maszyną? Tego typu pytania pojawiają się co pewien czas, w rozmowach głównych bohaterów. W przeciwieństwie jednak do innych filmów, nie bytują tu na zasadzie zapchaj dziury, naddatku o niewiadomym zadaniu czy elementu spowalniającego akcję. Watki te są wprowadzone miękko w przebieg fabuły, łyka się je bez bólu, przyjmując jako integralną część opowieści. Z drugiej strony, można też obraz oglądać tylko przez pryzmat filmu akcji, skupiając się tylko na strzelaninach i wybuchach (których tu też trochę jest) – nic nie stoi na przeszkodzie, choć osobiście uważam, że nie warto sobie spłycać w ten sposób filmu.
Co do strony technicznej, przyznać trzeba, że trzyma się wyjątkowo dobrze, pomimo swoich piętnastu lat (oczywiście wiem, że animacje Disneya dobrze trzymają się nawet i po pół wieku, ale to jednak inny typ animacji). Postacie są dobrze zaprojektowane od strony graficznej, bez przesadnego idealizowania i „dopakowywania” – zauważyć można wręcz pewną kanciastość, którą można było odnaleźć w starszych produkcjach. Nadal dobre wrażenie robią sekwencje strzelanin i walk (zwłaszcza finałowa, z cyberczołgiem) a całość przybrano w dość stonowane, chłodnawe barwy. No i przyznać trzeba, że Major Kusanagi jest jedną z ładniejszych i ciekawszych postaci ze świata anime.
Jeżeli dodać do tego jeszcze świetną muzykę Kenjego Kawai, otrzymujemy doskonały, cyberpunkowy thriller, trzymający w napięciu od pierwszej minuty. Zresztą, o klasie filmu świadczyć może choćby fakt, że to właśnie „Ghost in the Stell” stał się główną inspiracją dla „Matrixa”. Trzeba lepszej rekomendacji?