Anna Chramęga: Zacznijmy od zasadniczego pytania: skąd pomysł na powieść „Stara Słaboniowa i Spiekładuchy”? I ten tytuł, Spiekładuchy. Muszę przyznać, że jest bardzo intrygujący i przyciąga uwagę.
Joanna Łańcucka: Pomysł zrodził się chyba z tęsknoty za wsią. Od wielu lat mieszkam w mieście, a gdy odwiedzam rodzinne strony widzę, że tej wsi, którą pamiętam z dzieciństwa, już właściwie nie ma. Chciałam zatrzymać w tej książce zapachy i widoki, które mnie otaczały, gdy byłam mała. Chciałam przypomnieć o ludziach, z którymi miałam wtedy kontakt, a którzy tak niewiele mają wspólnego z dzisiejszym światem, chociaż akcja mojej książki rozpoczyna się zaledwie 35 lat temu. Tak wiele się zmieniło w tak krótkim czasie, a ja miałam okazję poznać jeszcze ten świat bez internetu, komputera czy nawet telefonu stacjonarnego, o komórkowym już nie mówiąc. Oczywiście wieś to nie tylko piękno natury i zapach świeżo udojonego mleka. O tych ciemniejszych stronach wiejskiego życia również należy pamiętać, więc i o nich napisałam w książce. Wątek fantastyczny wydał mi się naturalną składową „Starej Słaboniowej…”, ponieważ co jak nie polska wieś wydaje się najlepszym terenem, po którym mogłyby buszować słowiańskie duchy i demony. Pomyślałam, że skoro w polskiej literaturze ten wątek pojawia się tak rzadko, to ja mogę wypełnić tę niszę. A Spiekładuchy to wynik pewnej akustycznej pomyłki. Ciągle mi te spiekładuchy krążyły po głowie, kiedy pisałam książkę i byłam przekonana, że w oryginale, czyli w “Weselu” Wyspiańskiego, występowały one właśnie w takiej formie. Ale okazało się, że u Wyspiańskiego były to zwykłe “z piekła duchy”. Po konsultacji z mężem, który jet moim pierwszym czytelnikiem, stwierdziłam, że pozostawię te trochę dziwaczne “spiekładuchy”. I okazało się, że po wydaniu książki wielu czytelników przyciągnął właśnie ten tytuł, po którym nie do końca wiadomo czego się spodziewać.
A.Ch.: Jak można przeczytać na tylnej okładce książki, wychowała się Pani w małej wsi we wschodniej Polsce. Czy w jakiś sposób wpłynęło to na Pani debiutancką powieść?
J.Ł.: Jak już wynikło trochę z mojej odpowiedzi na pierwsze pytanie – oczywiście tak. Dzieciństwo to bardzo ważny okres w życiu każdego człowieka – naznacza na wiele sposobów i powraca wielokrotnie w dorosłym życiu. Na mnie chyba największy wpływ miał kontakt z naturą i do tej pory – mimo że mieszkam w mieście – staram się jak najczęściej spędzać czas w lesie, na łące czy nad wodą. Dlatego też w książce znajduje się tyle opisów przyrody i zwykłych wiejskich czynności, nierozerwalnie związanych z rytmem wyznaczanym przez pory roku.
A.Ch.: Główna bohaterka, Teofila Słaboniowa, kobieta stara, zmęczona życiem, lecz, mimo upływu lat, bystrym okiem patrząca na świat i walcząca ze złem. Media zasypują swoich odbiorców bohaterami młodymi, pięknymi, a przy tym bogato doświadczonymi. Czy uczynienie ze Starej Słaboniowej głównej bohaterki powieści jest swego rodzaju buntem wobec temu wszechobecnemu trendowi?
J.Ł.: Dobre pytanie. Tak – mój wybór bohaterki był przekorny. O ile można tu mówić o jakimś wyborze – to Słaboniowa mnie wybrała i przydreptała do mnie wsparta na swojej leszczynowej lasce. Ale faktycznie ten dzisiejszy terror bycia pięknym, szczupłym i wiecznie młodym trochę mnie przytłacza i irytuje. Młodość to według mnie nie gładkie ciało, na którym teraz wszyscy się skupiają, ale stan umysłu. Można być starym i doświadczonym, a jednocześnie wewnętrznie młodym, aktywnym intelektualnie i wciąż ciekawym świata. Ale jakoś tak się ostatnio dzieje, że my młodzi izolujemy się od starszych, nie słuchamy ich, lekceważymy, wykluczamy. Myślę, że ze szkodą nie tylko dla nich, ale też dla nas samych.
A.Ch.: „Stara Słaboniowa i Spiekładuchy” zachwyciła mnie językiem, tą wiejską gwarą, która powoli zamiera i słychać ją coraz rzadziej. Ma Pani jakieś wspomnienia z nią związane?
J.Ł.: Wychowałam się wśród ludzi, którzy mówili bardzo podobnie. Mówię „podobnie”, bo oczywiście nie mam złudzeń, że jest to raczej zapis mojej pamięci, a nie dokładne oddanie rzeczywistości. Mam nadzieję, że udało mi się uchwycić chociaż część tej melodii, rytmu, który ma wschodnia mowa, jej lakoniczność, konkretność w codziennym życiu, a jednocześnie pewną rozwlekłość i brak pośpiechu – taki rodzaj wschodniej flegmy, z tymi wszystkimi pauzami, przeciągnięciami, patrzeniem w niebo. No, oczywiście nie wszystko z tego udało mi się oddać na piśmie, ale starałam się.
A.Ch.: Strony Pani debiutanckiej książki zamieszkuje pokaźna populacja bestii i potworów ze słowiańskich wierzeń. Interesuje się Pani tematyką folkloru słowiańskiego?
J.Ł.: Pewną wiedzę na temat kultury słowiańskiej wyniosłam z domu i książek, ale nie, nigdy nie byłam jakąś słowianofilką. Na potrzeby książki zainteresowałam się mitologią słowiańską o tyle, żeby stworzyć sobie bazę do budowy kolejnych rozdziałów. Postaci fantastyczne stały się dla mnie wyjściową do stworzenia moich wersji Południcy, Strzygonia czy Kauka, którym starałam się nadać jakieś charakterystyczne rysy, niekoniecznie przypisane im przez naszych przodków. Ale ich podstawowe cechy oraz sposoby na ukrócenie ich szkodliwej dla człowieka działalności oparłam na wiedzy z książek i internetu.
A.Ch.: Pytanie na koniec: czy Stara Słaboniowa jeszcze kiedyś powróci?
J.Ł.: Do niedawna myślałam, że powróci i to nawet całkiem szybko. Ale moją głowę zaczynają zaprzątać nowe pomysły na zupełnie inne historie i być może Słaboniowa będzie musiała poczekać na kontynuację.
Rozmawiała: Anna „Wiedźma” Chramęga