Słowo przedwstępne
Tekst poniższy składa się w stu procentach ze słów, za co winić proszę mój aparat, który po nakarmieniu świeżymi bateriami wywalił na ekran napis „low voltage” i się wyłączył. Zainteresowanych wizualnym zapisem konwentu jestem zmuszony odesłać do Internetu. Widziałem na terenie szkoły przynajmniej jednego fotografa, toteż materiału powinno być sporo.
Dzień I
Pradzieje
Zeszłoroczny Copernicon, reaktywowany po kilkunastu latach, był dość małą, ale przyjemną imprezą. Lokalizacja (bliskość starówki, a co za tym idzie licznych pubów oraz sklepów, duży budynek szkoły wraz z przyległościami, całość oddzielona od miasta murkiem), wciąż ciepło przeze mnie wspominana organizacja, liczne i ciekawe punkty programu, miła atmosfera – to tylko niektóre z jego zalet. Robert „Czekan” Czekański, jak można było obserwować na Facebooku, dwoił się i troił, by tegoroczna edycja wypadła jeszcze lepiej. A ja postanowiłem sprawdzić czy wysiłki jego i dziesiątek innych osób przyniosły spodziewany efekt.
Długa droga do Torunia
Nim przejdziemy do rzeczy pozwolę sobie chwilę pomarudzić. Dowiedziawszy się, że mój kolega, Mariusz „Mario” Majchrowski, będzie jechał na południe samochodem, umyśliłem się doń dołączyć. Rzeczy w bagażniku, sympatyczne towarzystwo, szybki wyjazd i dotarcie na miejsce w parę godzin. Brzmi jak bajka, ale prędko przestało nią być. Prawdopodobnie dlatego, że około wpół do pierwszej ruszyliśmy w trasę, a z miasta wydostaliśmy się dopiero po półtora godziny. Co robili ci wszyscy kierowcy i ich pasażerowie w piątek, w godzinach, gdy normalni ludzie pracują albo grzeją uczelniane ławy – nie mam pojęcia.
Trzy razy sześćdziesiąt minut później dotarliśmy do krzyżackiego miasta. Znalezienie szkoły nie było dla kierowcy problemem. Sporo gorzej wypadło szukanie wjazdu, gdy Mario musiał ze dwa razy obrócić i chwilę krążyć. Brakowało mi jakiegoś wyraźnego oznaczenia, że właśnie wjeżdżamy na teren konwentu. Plakaty są fajne, ale trochę za małe i kiepsko spełniają swoją funkcję przyklejone blisko wejścia na teren imprezy, tak jak to było w tym przypadku.
DZIEŃ I
Nowe miejsce, nowe możliwości
Tegoroczny Copernicon odbył się w budynku II Liceum Ogólnokształcącego im. Królowej Jadwigi przy ulicy Kosynierów Kościuszkowskich 6. Żeby być dokładnym – w budynku mieściło się również XXIX gimnazjum. Do dyspozycji konwentowiczom oddano dwa piętra, parking oraz boisko, które Mario nazwał orlikiem. Czy było owocem pomysłu premiera Tuska – nie wiem. Wiem za to, że z powodzeniem je wykorzystywano.
Pierwsze chwile na Coperniconie były dla mnie pozytywnie zaskakujące. Po pierwsze – szkoła posiadała monitoring. Po wejściu po schodkach, nad którymi wisiał wielki baner imprezy, między pierwszymi a drugimi drzwiami szkoły znajdował się korytarzyk będący pod stałą obserwacją stróża (woźnego?). W pomieszczeniu podglądać można było ponad dziesięć miejsc w jednej chwili. Jak dla mnie bomba.
Pozytyw numer dwa – akredytacja. Pięć komputerów (z czego trzy bądź cztery stanowiły laptopy), przy trzech trwa rejestracja konwentowiczów. Szła ona bardzo szybko, gdyż i ekipa konwentu uwijała się z robotą jak trzeba i zainteresowanych wejściem na imprezę było niewielu. Niezależnie od godziny kolejka liczyła nie więcej jak kilkanaście osób. Do tego wątku jeszcze wrócimy. Póki co otrzymałem identyfikator twórcy programu, podpisałem się, dopłaciłem (kwaterunek kosztował pięć złotych dla osób prowadzących 5+ godzin programu. Ja zapłaciłem sześć. VAT?) i ruszyłem w teren.
Pozytyw trzeci to dział handlowo-usługowy. Idąc od akredytacji prosto mijało się tablicę ogłoszeniową dla sesjowiczów i larpowiczów, punkt zapisu na takowe (działający prężnie, bo propozycji oraz wpisanych zainteresowanych było dużo), połączony z miejscem zamawiania i odbioru pizzy, wreszcie sklepy. Planszówki, książki, manga, plakaty, karcianki, RPG – dla każdego coś pysznego, a wszystko ulokowane na jednym, dość szerokim korytarzu. Wisienką na torcie był w miarę regularnie uzupełniany automat z przekąskami. Od tego miejsca należało skręcić w lewo, by oczom podróżnika ukazał się pozytyw czwarty i na tę chwilę ostatni, czyli sleeproom.
Przywykłem do tego, że na konwencie śpi się w szkole albo wcale (bo jest za dużo ciekawych osób i rzeczy, by marnować czas na sen), a jeśli już ktoś musi kopnąć w kimono, to ma do dyspozycji bądź to małą salę, gdzie niemal depcze innym osobom po nogach czy też głowach, albo też bunkruje się w piwnicy, w wieżyczce albo innym, wcześniej upatrzonym miejscu. Na Coperniconie, tak jak i w zeszłym roku, do użytku oddano uczestnikom salę gimnastyczną. Nie mając wielkiego doświadczenia w tej materii – bowiem rok temu kwaterowałem na mieście – byłem ciekaw czy się sprawdzi. Jak się okazało, owszem. Miejsca było bardzo dużo, tłoku brakowało (o czym również niżej), zaś o czystość dbali gżdacze, wymagając zdjęcia butów przed wejściem. Tym sposobem, w dość krótkim czasie, przy drzwiach powstało wielkie pole glanów, desantów, trampek i adidasów, którego stale ktoś doglądał.
Wracam na korytarz główny. Przy planszówkach ma miejsce przedpremierowy pokaz gry Draco. Obok dwóch testujących ją osób oraz jegomościa opisującego zasady stoi stosik pudełek, na których widać walczące ze smokiem krasnoludy. Rozglądam się. Ludzie wędrują, oglądają towary, ktoś coś kupuje. Kolejka jest wciąż mała, chociaż na zegarku godzina szósta z hakiem. Mijają mnie osoby w niebieskich koszulkach z napisem: „Jestem gżdaczem, muszę ci pomóc” oraz czerwonych z tekstem: „Jestem orgiem, nie mogę ci pomóc”. Przeglądam program i po chwili ruszam na pierwszą prelekcję.
Program, czyli jest prawie dobrze
Wpierw jednak mała dygresja. Program otrzymałem przy wejściu. Na okładce rysunek Waćpanny Karoliny Burdy (autorki ilustracji do identyfikatorów, plakatów i pewno paru innych jeszcze rzeczy), w środku dwa opowiadania, zwycięzcy konwentowego konkursu (nie jeden i nie trzech, a dwóch. Dlaczego tak?), lista organizatorów oraz opisy punktów programu z podziałem wpierw na godziny, a potem pokoje. Wszystko pięknie, ale gdzie jest tabelka i mapka szkoły, czyli atrybuty dla programu niezbędne? Spokojnie, leżą tuż za akredytacją. Szkoda, że sam musiałem je znaleźć. O ile umieszczenie listy punktów programu i ich opisów w dwóch różnych miejscach jakoś niespecjalnie mnie zabolało, o tyle miło by było, gdyby ktoś mi o tym zawczasu powiedział albo wsunął stosowny dodatek do programu. Rozmawiając z innymi uczestnikami wiem, że nie wszyscy zostali w tej materii oświeceni.
Tyle dygresji, czas na pierwszy punkt programu.
Systemy „ogólne”
Pierwszą prelekcję wyróżniło to, że z początku nikogo na niej nie było. Nie dziwię się – piątek, godzina jeszcze dość wczesna (tu warto zaznaczyć, że impreza startowała oficjalnie od szesnastej, jednak już od czternastej i piętnastej stał otworem video room, sztuk dwa), a ludu mało. Mimo to pan Maciej „Vind” Litwin postanowił wpierw mi, a potem paru jeszcze osobom wyjaśnić, czym są systemy „ogólne”, takie jak GURPS czy Savage Worlds. W trakcie miała miejsce chwila kryzysu, gdy okazało się, że troje słuchaczy nie za bardzo wie, czym jest RPG i zaczęło się zbierać do wyjścia. Prelegent zmienił więc nieco temat i od Warhammera oraz D&D od kuchni przeszedł gładko do SWEPL.
Chociaż prelekcja szła troszkę sennym rytmem (pan Litwin sam przyznał, że mamrocze miast mówić), to oceniam ją pozytywnie. Widać było, że autor interesuje się poruszanym tematem. Jednak konkursu na najlepszą prelekcję (bo takowy się odbywał. Twórcy programu mogli zgłaszać swoje punkty na stronie konwentu, zaś w jego trakcie uczestnicy, z pomocą ankiet, oceniali prelegentów i ich dokonania) nie miał szans wygrać. Nie przy tak niskiej frekwencji.
Gracze są gópi
Później, w tej samej sali, pojawiła się całkiem spora grupka osób, by posłuchać tego, jak Artur „sir Artus” Cnotalski z Kapituły (Łódzkiego Klubu Miłośników Fantastyki) opowiada o głupocie osób, z którymi przyszło mu grać. Było dużo śmiechu, aktorskich popisów prelegenta i przykładów, a narrację z rzadka przerywało krótkie zerkanie na ekran netbooka. Konkluzja postawionego przez niego problemu – co zrobić, gdy gracze wykazują się totalnym brakiem podstawowej zawartości czaszki – zawierała się w słowie humor. Jeśli siedzący przy zawalonym podręcznikami i kartami postaci stole osobnicy są durni, należy podejść do nich i do sesji z humorem, rozładowując tym samym napięcie i naprowadzając ich na właściwie tory. Ogółem, prelekcja otrzymała zasłużone brawa.
Veto!
Wróciłem na korytarz. Wcześniej dowiedziałem się, że na Coperniconie odbędzie się przedsprzedaż The Shadow of Yesterday. Nad promocją produktu czuwał jego tłumacz, Jacek „Darken” Gołębiowski, pod którego pieczą znalazło się stoisko Kuźni Gier. Zagrałem wraz z nim krótką, niedokończoną partyjkę Szlacheckiej Gry Karcianej Veto!, której podstawowe zasady szybko i sprawnie mi zaprezentował. Wykazywał przy tym niespożyte zasoby humoru, nawet po wielu godzinach prelekcji, prezentacji i tkwienia na stoisku. Miałem już w planach pewne zakupy, jednak odłożyłem je na później, bo oto pizza przyszła.
Do karczmy to w którą stronę?
Właśnie, pizza. Zerkam na mapę konwentu i co widzę? Bar, drugi bar, parę sklepów i przystanki komunikacji miejskiej. Miejsca, gdzie mógłbym zjeść coś nie będącego złocistym trunkiem tak ukochanym przez krasnoludy, nie ma. Musiałbym albo szukać w centrum, albo pytać się miejscowych. Niektórzy orgowie mówili coś o jakiejś restauracji, ale koniec końców nie znalazłem czasu – oraz chęci – na jej szukanie. Dzięki temu miałem studenckie śniadania (bułki, parówki i sok. Pycha!), uzupełniane przez rogaliki 7Days, bądź okazyjnie zamawianą pizzę. Warunki konwentowe, jednak liczyłem na coś więcej. W zeszłym roku szkoła konwentowa była blisko centrum. Korzyści takiego stanu rzeczy raczej nie trzeba wymieniać. Biesiadowanie na mieście było na wyciągnięcie ręki. Teraz logistyka trochę się popsuła. Nic, czego nie dałoby się obejść, jednak niekorzystne wrażenie pozostało.
Tak czy siak jedzenie zamówiłem w pizzerii. Ciasto było cienkie, ale składniki w sam raz. Co gorsza, po kilku kawałkach poczułem się najedzony. Jak to słusznie zauważył Mario – na konwentach metabolizm przysypia i człowiekowi dziwnie nie chce się napełniać żołądka. Samo w sobie jedzenie było dobre, ale w późniejszych godzinach występowały problemy z jego dowozem. Doszły mnie słuchy, że dopiero po złożeniu przynajmniej dziesięciu zamówień na okrągłe kawałki ciasta pokryte mięsnymi i warzywnymi dodatkami dostawca ruszał w drogę. Ile w tym prawdy – nie wiem.
Szef wszystkich szefów
Jeszcze w czasie konsumpcji spotkaliśmy głównego koordynatora Coperniconu, Roberta „Czekana” Czekańskiego, który dzielnie krążył po korytarzach i salach, doglądając wszystkiego i pilnując, by interes się kręcił. Powitał mnie i współtowarzyszy w jedzeniu podaniem dłoni, wymieniliśmy parę zdań i już był trzy pokoje dalej. Widziałem go każdego dnia i w pewnej chwili zacząłem się zastanawiać czy w którymkolwiek momencie przycupnął w kąciku i przeszedł w stan ładowania baterii. Śladów zmęczenia zero, na każdy żart odpowiedź, humor stale dopisujący, rozmowy, ponaglenia, koordynowanie, miłe słowo dla każdego… Ja tu czuję Cyloński spisek.
Słońce zachodzi, minął kolejny dzień
Po napełnieniu brzucha była chwila pomocy przy pakowaniu stoiska Kuźni (schowany w kartonach towar zaatakował klient. W akcie samoobrony rozerwaliśmy taśmę, co umożliwiło dokonanie wymiany – pudełko za pieniądze i spokój) oraz wyjście na miasto. Teoretycznie w pobliżu konwentu były dwie pijalnie. Niestety, jedną zamykano o północy. W drugiej w tym czasie trwała niezgorsza impreza, na której to grono fandomowe się integrowało.
Powoli wszystkim dawało się we znaki zmęczenie. Z tego powodu partyjka Munchkina: Cthulhu zakończyła się dość szybko, a współgracze rozpierzchli się. Około godziny trzeciej, czując na barkach ciężar podróży oraz pierwszych godzin konwentu, udałem się na zasłużony odpoczynek. Prędko dotarło do mnie, ledwo złożyłem ciało na karimacie w sleeproomie, że temperatura jest dość niska. Zresztą pogoda w ogóle była średnia – chociaż świeciło słońce, to chłód zmuszał do zakładania kurtek. Tak czy siak, pojmując, że na drugi raz powinienem zabrać lepszy koc (bądź śpiworek), i czasem słysząc chrapania z odległych wysepek morza sali gimnastycznej, zasnąłem.
Dzień II
Toaleta poranna
Godzina ósma i pół, czas na zakupy. Opuszczam wciąż pustawy sleeproom, na butowym polu zrywam parę desantów i po wdrapaniu się schodkami na górę docieram do toalety. A tam szok – ciepła woda oraz papier toaletowy. Kawałek dalej dostępne natryski. Jak na standardy konwentów odbywających się w szkołach – luksusy. Tym bardziej, że, jak wieść gminna niesie, szare rolki dostarczano regularnie.
Ogarnąwszy się przechodzę pustym korytarzem głównym, gdzie po sklepach pozostały jedynie ulotki i kartki informacyjne, mijam akredytację obsługującą kilka osób, po czym, wraz z kompanionami, ruszam na poszukiwania jedzenia. Do wyboru „Piotr i Paweł” oraz „Biedronka” – sztuk dwie. Po zdobyciu zaopatrzenia wracamy i kulturalnie jemy śniadanie na korytarzu. Stołów było wiele, krzeseł również, nikt problemów nie robił, więc dlaczego nie? Oczywiście musiałem się jeszcze wylegitymować przy wejściu, tak jak i przy schodach prowadzących do sypialni. Tylko, że…
O identyfikatorach słów kilka
Smycz plus laminowany kartonik z obrazkiem i miejscem na dane dostałem przy akredytacji. Obrazek zależny był od rangi konwentowicza. Na moim podparta pod boki blond piękność w steampunkowym stroju patrzy gdzieś przed siebie. Białe litery obwieszczają dumnie „Twórca programu”. Wygląda to to fajnie, ale dwie rzeczy trochę przeszkadzają. Po pierwsze – dość mało miejsca na wpisanie danych. Zmieścić się zmieszczą, ale gruby marker odpada z miejsca. Po drugie – zwykli uczestnicy mieli na niej wypisane dni tygodnia z dwoma miejscami na zakreślenie. Prawdopodobnie w ten sposób zaznaczano czas pobytu i wynajem – bądź nie – miejsca w sypialni. Tymczasem u mnie mini kalendarza brak, a fakt wykupienia miejsca postojowego na sali gimnastycznej oznaczono krzyżykiem na tylnej stronie identyfikatora. Działało, ale w takim razie po co wypis dni tygodnia? Karnety były całoimprezowe, bądź przeznaczone na konkretne dni. Czy i jak to potem sprawdzano – nie wiem, ale mam nadzieję, że nie doszło do żadnych przekrętów.
Ludu ci u nas niedostatek
A skoro już mowa o sleeproomie, to unaoczniał on problem liczebności uczestników konwentu. Słyszałem, że był ich tysiąc. No dobrze, ale zatem dlaczego dostrzegam tak mało materacy, karimat i śpiworów? Czyżby ludzie spali na mieście? Są stąd? Może przyjechali i zakwaterowali się u znajomych albo w hotelach? A może, tak jak mi zasugerowano, winna była słaba promocja imprezy? Nie mnie oceniać, ale o konwencie szło dowiedzieć się z wielu miejsc, na czele z Facebookiem.
Z drugiej strony – może to wina szkoły? Budynek liczył dwa piętra plus parter i piwnica. Trzy długie korytarze, sporo pomieszczeń po obu stronach, a co za tym idzie także i kryjówek. Może po prostu liczne grono konwentowiczów zniknęło w salach erpegowych, fanowskich, video (sztuk dwie, z czego w jednej królowało Guitar hero oraz jakaś konsolowa piłka kopana, w drugiej zaś Kinekt), naukowej, konferencyjnej (ustawionej, trochę niefortunnie, aczkolwiek z musu, na korytarzu łączącym oba skrzydła I piętra) oraz games roomach? Tych ostatnich było zresztą cztery, z czego przynajmniej jeden (bo nie do wszystkich zerknąłem) przeznaczono tylko dla bitewniaki, zaś główny umieszczono na długim a szerokim korytarzu, co dało zero problemów z przechodzeniem z jednego końca na drugi, a zarazem dostatecznie wiele miejsca dla spragnionych planszówek graczy. Tuż za ścianą znaleźć można było stosy wypełnionych figurkami i żetonami pudełek oraz miłą, kompetentną obsługę, stale męczącą jakiś tytuł.
Tak więc wersja moja brzmi – szkoła była duża, toteż liczne grono uczestników zwyczajnie się w niej rozproszyło. Stąd czasem poczucie, że tak naprawdę żadnego konwentu nie było.
Około dziesiątej powróciły sklepy, a na korytarzach pojawiło się więcej ludzi. Buszowanie po szkole trzeba było kontynuować.
Snot-ball!
Mijając Czekana (pomimo z pewnością pracowitego dnia wyglądał jak nowo narodzony. Jakaś magia normalnie…) przeczłapaliśmy na boisko. Tam Mario organizował zawody w Snot-balla. Idea tej gry jest prosta jak konstrukcja cepa. Są dwie drużyny. Obie mają wbić do bramki przeciwnika piłkę. Mogą korzystać tylko z nóg i trzymanych w garściach mieczy. Każdy z nich ma dwa punkty życia, po utracie których schodzi poza boisko i drepta do swojej bramki, gdzie dane mu będzie się wskrzesić. Do tego, od czasu do czasu, do gry wchodzi, trzymany na linie przez hodowcę, troll. Bestia ma dziesięć punktów życia i jak kogoś trafi, to zabija na miejscu.
Graczom udało się wynaleźć kilka nowych zasad (m.in. trzymanie piłki na czubku miecza), powalczyć z trzema różnymi trollami (co jeden, to bardziej krwiożerczy) i porządnie pookładać bezpieczną bronią. A po meczu? Oczywiście, walka na miecze! Zostawiłem towarzystwo radośnie wymieniające ciosy i wróciłem do budynku.
Serce Zimy
Kawałek od sali sypialnej rozłożyła się niepozorna grupka. Przed nią, na kilku stołach, leżały ekrany dotykowe z podłączonymi słuchawkami. Zaciekawiony podszedłem i spytałem, o co chodzi. Dowiedziałem się, że panowie i jedna pani prezentują swój produkt i zapraszają na jego testowanie. Stwierdziłem: „Dlaczego nie?”. Po kilku chwilach na ekranie ukazało mi się ładnie wykonane logo oraz słowa Serce Zimy.
1812, Serce Zimy to gra fabularna, w której użytkownik może czytać, bądź słuchać historii Korwina Giedyminowicza, żyjącego w czasach napoleońskich oficera, który na ratunek ukochanej siostrze wyruszy w głąb Rosji. Zapoznając się z kolejnymi dialogami i opisami będzie musiał wybrać między kilkoma opcjami. W ten sposób, wspomagając się mapą oraz zebranymi po drodze przedmiotami, dotrze do jednego z kilku zakończeń.
Dane mi było zapoznać się z prologiem, w którym jedną z głównych ról odegra niejaki Kościej, postać z rosyjskich wierzeń. Elementy realistyczne przeplatają się więc z fantastycznymi, a to wszystko przy narracji Piotra Fronczewskiego. Oczywiście są jeszcze inni lektorzy, dźwięki otoczenia, muzyka, ale ta akurat osoba zapadła mi, fanowi pierwszych Wrót Baldura, najbardziej w pamięć.
Porozmawiałem troszkę z twórcami audiobooka – bo takim mianem określana jest gra – na temat prologu. Wymieniłem również kilka uwag z jej szefem, panem Jarosławem Beksą, od którego otrzymałem gustowne pudełeczko z logo produktu. W środku znajdował się pendrive w kształcie serca, a na nim demo gry. Obiecawszy przekazać jego zawartość w odpowiednie ręce oddaliłem się.
Dzieje się
W salach video stale ktoś jest. Albo słychać strzały, dowód grania w Gears of War, śmiechy próbujących korzystać z Xboxowego Kinekta, albo też do moich uszu docierają komentarze z meczu piłkarskiego. Raz jeden tylko lewa sala ucichła z racji czasowego przerobienia jej na salę prelekcyjną (na górze był napis: „prelekcyjna”. Ktoś dopisał: „Nope! Chuck Testa!”). Ale kilka odwiedzin później znów widziałem w środku katującego talerze perkusistę, dwóch gitarzystów oraz samorodny talent wokalny, ćwiczących mięśnie i gardła przy Guitar Hero.
W sypialnej i na korytarzach, w przeciwieństwo do games rooma, dalej pustki. Na piętrze trzecim ludu wiele. Wymieniam uwagi z kilkoma osobami, przyglądam się, kto w co gra, aż przystaję przy makietach używanych przy bitewniakach. Wewnątrz dostrzegam figurki z gry Neuroshima: Tactics. Fundom sarkał, że z różnych względów wyglądają byle jak. Na moje oko laika niekoniecznie, ale wolałbym poczekać z ostateczną oceną do czasu pojawienia się w Polsce modeli odlewanych w Wielkiej Brytanii. Póki co mogę jednak śmiało powiedzieć, że nie jest aż tak tragicznie. Może rzeczywiście, jak głosili niektórzy, to fotograf zawinił?
Na parterze natrafiam znów na stoisko Darkena i daję się skusić, po kilku prowadzonych w piątek i sobotę rozmowach, na zakup zestawu startowego do Veto! oraz zamówienie The Shadow of Yesterday, który zachęcił mnie swoim conanowskim światem oraz kilkoma ciekawymi zasadami. Przesyłka powinna dotrzeć w listopadzie. Tak zaopatrzony przemaszerowałem do sali fanowskiej, gdzie miałem prowadzić prelekcję. Frekwencja okazała się zabójcza i wynosiła jeden, w postaci orga szukającego chwili wytchnienia od ludzi. Czy zawinił mało chwytliwy tytuł bądź treść, frekwencja konwentowa czy raczej fakt, że w tym samym czasie odbywało się spotkanie z Jakubem Ćwiekiem oraz kilkanaście innych, ciekawszych punktów programu – nie wiem, nie mnie oceniać. Poczekałem kwadrans i wyszedłem.
Nieopodal sali naukowej, gdzie czekałem na prelekcję Staszka „Scobina” Krawczyka, siedziała właścicielka dwóch psów wraz z pupilami. Zwierzaki, z czego jeden pozbawiony został jednej z przednich łap, podbiegały do każdego w pobliżu, i radośnie merdając ogonami, prosiły o głaskanie. A że dar przekonywania miały wielki, toteż każdy, kto je ujrzał, chętnie wyciągał dłonie. Gdzieś na korytarzu pokręcił się Paweł Piskorski, dostrzegłem również Dariusza Domagalskiego i Annę Brzezińską, po czym dałem nura do sali naukowej.
Czytanie „Gry o Tron”
Chwalenie kolegi z redakcji Poltera jest „trochę” nie na miejscu, ale gdybym miał napisać o prelekcji Staszka negatywnie, to musiałbym ją ominąć. Jak dla mnie, człeka spragnionego wiedzy, mówił trochę zbyt mało i czasem ogólnikowo, ale przedstawił wiele przykładów na to, że Gra o Tron to powieść zarówno realistyczna, jak i fantastyczna. Wraz ze mną jeszcze ponad dziesięć osób słuchało argumentacji i przyglądało się plastycznym talentom Staszka. Długo będę pamiętał narysowanego na tablicy martwego Neda Starka z głową w kałuży krwi, który ani za pierwszym, ani za setnym spojrzeniem nie przypominał go nawet w drobnej części.
Dane mi było również poznać zagadnienie od strony naukowej i nie odbyło się to poprzez zarzucenie audytorium specjalistycznymi terminami, z których zrozumiałe stanowiły ledwo 1/10. Staszek w sposób prosty i przystępny wyjaśnił to, co wyjaśnić miał zamiar, poprowadził krótką dyskusję i ruszył do games roomu, gdzie przebywał dłuższy czas.
Intro, outro, gameplay, edycja III
Jeszcze przed prelekcją poszedłem po walutę konwentową, którą miałem wręczyć zwycięzcom trzech organizowanych przeze mnie konkursów, toteż pozostało się upewnić czy sprzęt jest na miejscu. Po drodze spotkałem osobnika z gitarą w dłoniach i afro na głowie, który grywał rzewne kawałki z lat osiemdziesiątych wszystkim, którzy chcieli i nie chcieli go słuchać.
Jak się okazało w sali jest dostępny telewizor, ale laptopa i głośników niet. Dwie wycieczki do red roomu później (byłem z deka niecierpliwy, ale konkurs się zaczął, ludzi kilku się zebrało, a ja miałem w dłoni tylko kartę pamięci z filmikami) na biurku znalazł się fajny zestaw głośników oraz czerwony Asus samego Czekana. Podłączywszy wszystko, rozsiadłszy się z laptopem na kolanach i trzymając w dłoni pilot do regulowania głośności – a przy okazji patrząc na telewizor pod całkowicie niezdrowym dla szyi kątem – puściłem zainteresowanym wszystkie siedemdziesiąt i osiem filmików. W tym miejscu gorące podziękowania dla bezimiennej damy, która użyczyła mi na ten czas myszki.
Uczestnicy wyglądali na zadowolonych. Co prawda, z początku, szło wsio trochę powoli, musiałem również w połowie puścić kilka osób na loterię (która, jak się okazało, była później), ale im dalej w las, tym było więcej śmiechu, zdziwienia albo rzewnych okrzyków: „Ej, ja to znam!”. Wygrał jeden, bądź dwóch finalistów sprzed roku, zaś zwycięzca przy odbieraniu nagrody skomentował swój sukces słowami: „Ale ze mnie nerd!”.
Dlaczego Twilight ssie?
Mając godzinę do kolejnego konkursu wybrałem się na prelekcję poświęconą największemu mordercy kanonu wampirzego ostatnich lat. Myślę sobie: „Kolejna fanatyczka tru wampirów będzie jechać po Zmierzchu, a fanki Meyer obrzucą ją błotem. Pójdę, pośmieję się chociaż”. Wchodzę, siedzę chwilę i zonk, bo waćpanna Olga „Edward” Kaczmarek przygotowała coś więcej, niż tylko zbiór argumentów „nie, bo nie”. Jak się okazało czytała kilkakrotnie wszystkie części cyklu (także w oryginale) oraz obejrzała wszystkie filmy, wyciągnęła z nich co ciekawsze rzeczy, opracowała kilka statystyk (!) i przedstawiła je słuchaczom. Tłumaczyła przy tym punkt po punkcie i uwaga po uwadze, dlaczego historia Edwarda i Belli pozbawiona jest jakiegokolwiek sensu, zwracając przy tym uwagę na osobę autorki oraz zastanawiając się krótko nad wpływem tej książki na współczesne pokolenie.
Prelekcja była zabawna, merytoryczna i udowadniająca, że można coś kiepskiego krytykować bez rzucania garści błota bądź korzystania z ogólników. Pod sam koniec temat zszedł ogólnie na paranormalne romanse, a autorka stwierdziwszy, że czas się wyczerpał, a jej zostało jeszcze drugie tyle materiału, podziękowała słuchaczom. Coś czuję, że zajęła wysoką lokatę w konkursie na najlepszą prelekcję.
W tym miejscu warto również zareklamować jeden z tekstów konwentu, który paść miał na larpie SQL, w czasie to którego odgrywający postać będącego pod wpływem natankizmu księdza gracz miał rzec: „Glany. Kopyta Szatana!”.
Growo i kalamburowo
Początkowo, ludzi chcących odgadywać tytuły gier na podstawie gestów było niewielu, jednak prędko uzbierały się cztery drużyny po trzy osoby oraz kilku gapiów. Jedna z grup miała przy tym stały problem z brakiem trzeciego do składu, co mocno wpłynęło na jej wyniki. Rywalizacja była zacięta, a walka toczyła się do ostatnich minut. W międzyczasie jednej z grup udało się mnie rozśmieszyć na ponad minutę, co skomentowano słowami: „Zepsuliście prowadzącego!”. Ogółem było nieźle – niektórzy gładko zgadywali wszystko jak leci, podczas gdy inni męczyli się z tytułami, które cała reszta dawno temu rozgryzła. Wyłapałem przy tym istotnego errora w zasadach (gracz wybierał jeden kartonik spośród trzech. Dwa pozostałe wrzucałem do puli, a trzeba było też wywalać), toteż za rok powinno być lepiej. Trzydzieści coperniców zwycięzcy rozdzielili między siebie sprawiedliwie. Mam nadzieję.
Nadeszła noc. Miałem okazję dowiedzieć się, że kumpel musiał czekać na pizzę ponad półtora godziny, zaś gamesroom po zachodzie słońca magicznie wypełnia się po brzegi. Sporo było rozstawionych plansz do Świata Dysku – Ankh Morpork, chociaż dostrzegłem również Talisman czy Chaos in the Old World. Załapałem się jeszcze na końcówkę pokazu fireshow, by potem, aż do północy, ćwiczyć nadgarstek oraz zdzierać gardło przy Guitar Hero. Niestety, nie udało mi się postukać na perkusji, jak również zrozumiałem, jak ciężko jest zaśpiewać T.N.T. w prawidłowej tonacji. Nie mając już wiele do roboty przeszedłem przez pole butów przed sleeproomem, wkroczyłem na pustą, cichą salę i położyłem się spać.
Dzień III
Ostatki
Dzień trzeci konwentu to czas, gdy lud korzysta z ostatnich ciekawych punktów programu, kończy swoje sprawy, prędzej czy później pakuje rzeczy i rusza w podróż do domu. Copernicon świetnie wpasował się w tę tendencję, kiedy to o wczesnej, porannej godzinie wędrowałem pustymi korytarzami w poszukiwaniu jakiejkolwiek żywej duszy. Dopiero koło dziewiątej zaczął się niewielki ruch, ale do rozłożenia się sklepów potrzeba było jeszcze trochę czasu.
Zrobiłem obchód. Video room zamknięty, games roomy dla bitewniakowców puste. W głównym kilka grupek niedobitków. Jakieś człowieki widoczne przy wejściu i akredytacji. Poza tym cisza i spokój, jak również jeszcze bardziej wyludniona sala sypialna. Dopiero teraz zrozumiałem, jak jest duża i przestronna. Przy dobrym zagospodarowaniu przestrzeni przyjęłaby całkiem pokaźną liczbę osób.
Zjadłszy śniadanie udałem się do drugiej sali konkursowej, na mój ostatni punkt programu na konwencie.
Growo i muzycznie, edycja II
Miałem nadzieję, że pojawi się chociaż jedna osoba. Przybyły trzy. Głośniki otrzymałem w red roomie te same, co dnia poprzedniego, a jakiś czerwonokoszulasty osobnik pożyczył mi również laptopa – wielką, ciężką, ale jakże fajnie wyglądającą maszynę. Siedząc z nią za biurkiem i puszczając utwory z mniej lub bardziej znanych soundtracków czułem się, jak wykładowca w czasie kolokwium. A że udział brali dwaj zwycięzcy wczorajszego konkursu gierkowego, toteż wynik nie był dla nikogo zaskoczeniem. Warto nadmienić, że pierwsze miejsce w obu zmaganiach zgarnął Arkadiusz Haratym, członek redakcji serwisu gamemusic.pl. Przy okazji wskazano mi na istotny błąd w zasadach, który, mam nadzieję, do kolejnej edycji poprawię.
Ostatków ciąg dalszy
Atmosfera w sali i na korytarzach była troszeczkę senna, ale nic w tym dziwnego. Niedziela, konwent się kończy, sporo ludzi już pojechało, więc nie ma co liczyć na nagłe i niekontrolowane wybuchy energii. Najwięcej osób siedziało w games roomie i tam też skierowałem swe kroki. W tak zwanym międzyczasie ujrzałem ekipę radia, jak również Czekana rozmawiającego z kimś przed kamerą. Czyżby GryFabularne.tv?
Końcówka konwentu przeminęła bardzo szybko. Zakupiłem podstawkę do Veto! wraz z dwoma boosterami (jeśli wierzyć Darkenowi i Mario, to znalazłem w nich naprawdę dobre i drogie karty), chwilę pogapiłem się na jedną partyjkę tegoż, porzucałem trochę dwoma zestawami Story Cubes (na jednej kostce znajdowało się sześć różnych obrazków. Po rzucie należało zmontować z nich historię. Kostek mieliśmy szesnaście. W efekcie powstawały twory, których nie powstydziliby się nałogowi narkomani), zerknąłem na biegnącego korytarzem przy dźwiękach charakterystycznej dlań muzyczki, wieloosobowego Nyan Cat’a (jak to ktoś skomentował: „Pomysł super, wykonanie już sporo gorzej”), po czym zebrałem swoje rzeczy z niemal pustej już sypialni i pomaszerowałem do samochodu. O trzeciej byłem w drodze powrotnej.
Podsumowanie
Przez wszystkie trzy dni miałem wrażenie pustki. Na konwencie było, wedle ostatnich informacji, jakie do mnie dotarły, tysiąc osób. Statystyki oficjalne mówią o prawie ośmiu setkach. Patrząc po rozmiarach szkoły konwentowej jestem w stanie w to uwierzyć, jednak z drugiej strony wciąż zastanawiają mnie pustki w sali sypialnej. Ludu niby dużo, a mimo to dziwnie mało. Nie stanowiło to jednak żadnego problemu, bo jeśli ktoś chciał znaleźć chętnych do sesji, larpa czy planszówki, to prędzej czy później osiągał sukces. Ogłoszenia mistrzów gry niemal zawsze miały wzięcie, a gwałciciele smoków i porywacze księżniczek sesjowali wszędzie, także na korytarzach.
Wielka szkoda, że główny temat konwentu był tak słabo wyeksponowany. Steampunk królował na logu, plakatach i identyfikatorach, jednak ani na terenie szkoły, ani w programie nie dostrzegłem go w wystarczająco dużych ilościach. Ot, czasem mignął mi mężczyzna w eleganckim surducie, dziewoja w gorsecie z trybikami to tu, to tam oraz jeden osobnik z metalową ręką. W efekcie coś, co miało być sztandarowym elementem imprezy zeszło na dalszy plan. Szkoda.
Chociaż Mario miał pewien problem ze znalezieniem wjazdu na teren szkoły konwentowej, warunki wynagrodziły to z nawiązką. Na zewnątrz wielkie boisko i parking, w środku zaś rozległy parter, dwa piętra i piwnica. Sale tematyczne ustawione obok siebie, osobne skrzydło dla organizatorów, wielka sypialnia, łazienki z ciepłą wodą i papierem toaletowym, łatwy (pomijając dobrze zakamuflowane restauracje) dostęp do jedzenia i napitków w różnej postaci. Tutaj ekipie należy się wielki plus.
Kolejny wręczam za organizację. Mając w pamięci zeszłoroczny Copernicon żywiłem nadzieję na szybkie i sprawne dostarczenie potrzebnego mi sprzętu. Takowy, chociaż z pewnym opóźnieniem, ale dostałem. Doszły do mnie słuchy, że nie wszyscy orgowie potrafili odpowiedzieć na każde możliwe pytanie, ale ja się z takimi nie spotkałem. Było też sporo gżdaczy (jeśli wierzyć plotkom, to setka), toteż znalezienie darmowego tragarza nie stanowiło problemu.
Trzeci wielki plus należy się organizatorom za program. Musiano zrezygnować z larpów oraz konkursów, gdyż zwyczajnie zabrakło dla nich miejsca. Nie dotarło do mnie, by jakiś punkt nie odbył się (jeden larp odpadł, ale jak głosiła karteczka: „Z przyczyn niezależnych od prowadzącego”). Co prawda dziwi mnie to, że niektóre powtarzały się (dwa konkursy o muzyce z gier?), jednak koniec końców, wybór był szeroki. A jak kto korzystać nie chciał, to zawsze mógł pośpiewać, pograć, powalczyć, albo po prostu posiedzieć i pogadać.
Tu pojawia się czwarty i ostatni element konwentu nagrodzony plusem, czyli atmosfera. Kto chciał przetestować nową planszówkę, ten mógł łatwo znaleźć grono chętnych, bardziej zaznajomionych z tematem. Młodzi wioślarze wymieniali się instrumentami przy Guitar Hero bez potrzeby używania środków przymusu bezpośredniego. W sali sypialnej: „nie było strachu zostawić laptopa” (jedzenie to inna sprawa), zaś życie nocne w pijalniach kwitło.
To były bardzo przyjemne trzy dni. Chociaż pod wieloma względami Coperniconowi sporo jeszcze brakuje do większych, od wielu lat organizowanych imprez, to ekipa konwentowa odwaliła kawał dobrej roboty. Owszem, pojawiły się niedociągnięcia, jak zawsze przy tego rodzaju przedsięwzięciach, ale ostateczny wynik konwentu jest dodatni. Mam nadzieję, że za rok będzie tylko lepiej.
Łukasz „Salantor” Pilarski
PS: W tym miejscu pragnę podziękować Czekanowi, który nie dość, że pożyczył mi swojego laptopa na największy z moich konkursów (tym samym ratując go i mnie przy okazji z opresji), to następnego dnia szybko i sprawnie pomógł mi odzyskać ukrytą w nim (a pozostawioną tam za sprawą babci sklerozy), bardzo ważną, kartę pamięci. Good job, keep it on.
Łukasz Salantor Pilarski