Trzydzieści tysięcy, jeden cel – Pyrkon
Trzydzieści jeden tysięcy – tylu miłośników fantastyki pojawiło się na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich w dniach 24–26 kwietnia. Po raz piętnasty Pyrkon zmobilizował młodszych i starszych do wyjęcia z szaf śpiworów, wciśnięcia się w gorsety, sukienki, zbroje, przerzucenia przez ramię mieczy i wyruszenia w pełnym rynsztunku w kierunku Poznania.
Zmiany, zmiany, zmiany
Tak, przy piętnastej edycji Pyrkonu zaobserwowałam mnóstwo modyfikacji, jakich dokonali organizatorzy, by ułatwić, uprzyjemnić – zrobić jeszcze lepiej uczestnikom. Wyszło? Poczytajmy. Pierwsza pyrkonowa niespodzianka to zmiana organizacji ruchu – i nie mam tu na myśli remontów na terenie miasta, chodzi o wejście na targi, czynne jedno jedyne od strony północnej. Jeśli ktoś korzystał z usług PKP (czyżby większość?), musiał obejść cały teren naokoło. Tylko jedno wejście? Zastanawiałam się nad tym, idąc po wejściówkę, jednak organizatorzy Pyrkonu z każdą kolejną edycją osiągają coraz wyższy poziom. Akredytacja przez Internet, możliwość, która pojawiła się od tego roku, sprawiła, iż po monstrualnych kolejkach, jakich nawet za czasów PRL-u nie widziano, nie pozostał żaden ślad. Wielu narzekało na brak gwarancji otrzymania „rozkładu jazdy”, jeśli nie skorzystali z internetowej akredytacji. Jak się okazało, był na to sposób, o ile posiadało się telefon z dostępem do Internetu. Aplikacja „Plan konwentowy” umożliwiła stworzenie klarownego spisu z funkcją przypomnienia o punktach programu na godzinę przed ich rozpoczęciem.
A więc to już. Głęboki oddech i wchodzimy
Zaczęło się ciekawie, od wizyty w depozycie. Od tego roku zaostrzono przepisy dotyczące wnoszenia na teren konwentu broni i przedmiotów niebezpiecznych, a jak powszechnie wiadomo, im więcej punktów w regulaminie, tym mniej możliwości dla uczestników. Obsługujący depozyt byli na tyle uprzejmi (jeszcze pełni energii i werwy), że pozwolili zajrzeć na zaplecze. Połowa pierwszego dnia, a tam artefaktów jak u Smauga w skarbcu. Oprócz broni białej, przedmiotem uznanym za niebezpieczny był na przykład kij bejsbolowy.
Nieco lżejsza, choć niekoniecznie szczęśliwsza, opuściłam depozyt, zachodząc jeszcze do punktu medycznego po plastry. Tak, problem z obuwiem jest częsty wśród cosplayerów, na szczęście uzdrowiciele przygotowali się i na tę okoliczność.
Kolejne zmiany – powiększyła się sala noclegowa – z tego względu, że sąsiadująca z targowiskami szkoła nie była w tym roku udostępniona dla uczestników Pyrkonu. Ubiegłoroczny sleep room zamienił się w Pyrsklepik i strefę wystawców. W budynku numer 7, będącym podczas XIV edycji festiwalu sercem Pyrkonu, zamieszkały smoki. Imponujących rozmiarów wystawa wielkich gadów przyciągała tłumy. A kto nacieszył oko łuskami, zaintrygowany szedł w stronę areny, na której non stop coś się działo. Można więc powiedzieć, że przeniesienie targowiska do budynku nr 6 rozładowało ruch, co oceniam za posunięcie rozsądne i korzystne. Zdecydowanie łatwiej było manewrować pomiędzy straganami, pojemny budynek pozwolił na wytyczenie szerokich ścieżek.
A wystawcy, jak co roku, stanęli na głowie, by przykuć uwagę konwentowiczów. Czego tam nie było! Bardzo miłą niespodzianką okazało się stoisko z książkami pyrkonowego gościa, Dmitrija Głuchowskiego, autora „Metra”, którego powieści można było zakupić w naprawdę korzystnych cenach. Stoisko z mangą i anime (nie wymieniam z nazwy) znów zrobiło furorę figurkami fantastycznych postaci, a wystawcy odzieży zacierali ręce – gorsety sprzedawały się jak świeże bułeczki.
Nie obyło się bez przykrych incydentów, przypominających, że konwent sam się nie zrobił, a bawimy się dzięki ciężkiej pracy wielu ludzi. Dlatego zaczepieni przez jednego ze sprzedawców (przemilczę nazwę stoiska), który z miną kota ze „Shreka” poprosił o papierosa, bez wahania podzieliliśmy się tym, co mieliśmy. W zamian uraczył nas opowieścią o pracodawcy, jaki kategorycznie zabronił mu opuszczania stanowiska. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że zabrakło zmiennika… Co jednych cieszyło, drugich smuciło, rozczarowaniem dla wielu były wczesne godziny zakończenia atrakcji dla konwentowiczów. Strefa wystawców i Pyrsklepik funkcjonowały do 21, co okazało się nietrafioną decyzją, bo chętnych, by opróżnić portfele w sobotni wieczór na terenie pawilonu nr 6A, nie brakowało. Nie wspominam o games roomie, z którego też dość wcześnie wypraszano użytkowników. A nie ma nic gorszego, niż słowo „kończymy”, kiedy akurat rozgrywa się decydujące starcie pomiędzy Raidenem a Kung Lao (tak, „Mortal Kombat X” robiło furorę).
Jednak najlepszą zmianą w tym roku było przeniesienie sal prelekcyjnych do budynku, który miał szansę zmierzyć się z liczbą głodnych wiedzy. Kiedy przypominam sobie wojnę, jaka toczyła się podczas poprzedniej edycji, w górnej części bloku nr 7 (pamiętacie sale naukowe?), przechodzi mnie zimny dreszcz. Na szczęście koniec z tym. Oczekujących na prelekcje były całe rzesze, ale nie musieli walczyć heroicznie o miejsca na wybrane prelekcje.
Przyznam się do czegoś. Nie dotarłam na żadną prelekcję, ani jedną z liczącego setki godzin programu. Moją uwagę w całości pochłonęły wydarzenia, których nie zapisano w programie. Nie dane mi było zobaczyć na żywo Teda Chianga, Michała Cetnarowskiego, Anny Kańtoch czy Jarosława Grzędowicza. Dowiedziałam się za to, czym jest ogólnopolska akcja crowdfundingowa „Hejtoholik”, że „blondynkitezgrają” (.pl), zobaczyłam „Wolsunga” w formie antologii, zaliczyłam kurs (niestety, tylko w teorii) strzelania z bata i zwiedziłam Poznań. Dziecko, które obudziło się we mnie wraz z przestąpieniem progu północnej bramy, nakarmione jest po brzegi.
Organizatorom Pyrkonu należą się gromkie brawa, czerwony dywan i konfetti. Festiwal powiększa się z roku na rok niczym czarna dziura, wchłaniając kolejnych fantastów (a pewnie nie tylko), i dzieje się to w doskonałej atmosferze. Nie wiem, na co miałabym narzekać, może na niedoprecyzowane zasady (organizatorzy sami się przyznali) korzystania z górnej części sleep roomu, którą mogli cieszyć się uprzywilejowani, ale już bez osoby towarzyszącej (absurd) czy zaostrzone zasady dotyczące wnoszonych przedmiotów. Trochę marudziłam pod nosem, na decyzję o wyłączeniu z programu „Iglicy”, budynku, który niezwykle dobrze wspominam z ubiegłego roku. To jednak drobnostki, jakie nie przeszkodziły w zabawie. A jeśli nie miały wpływu na samopoczucie, czy warto się nimi przejmować?
Na Pyrkon wybrałam się z osobą, która o konwencie wiedziała tyle, co nic. Jak się okazuje, bez festiwalu fantastyki da się żyć. A jednak, jeśli już wejdziesz, zdziwisz się, jak dobrze spędzasz tam czas. Wnioski towarzysza, które pozwolę sobie zacytować, niech sprawdzą się w roli podsumowania i zakończenia zarazem.
Jako dwudziestosiedmiolatek nigdy nie przypuszczałem, że wrócę do świata fantasy, gdzie przebywałem jako dzieciak. Przekraczając próg, poczułem się jak mały gówniarz, a wskazówka zegara zatrzymała się w miejscu. Nie spodziewałem się, że można zaznać tu tyle radości, ciepła, artyzmu, poznać ludzi z pasją. Chętnie tu wrócę, a nawet jestem pewny, że zabiorę kiedyś dzieci, by zaznały choć trochę naszego dzieciństwa.
Do zobaczenia za rok!
Marta “Prokris” Sobiecka
Korekta: Anna Jakubowska
Zdjęcia udostępnionie dzięki uprzejmości organizatorów Pyrkonu.