Biały widz na seansie „Czarnej Pantery” może poczuć się dziwnie lub nieswojo – i dobrze!
Produkcja bowiem odwraca proporcje znane z kina – czarnoskóry jest główny bohater, czarnoskóry jest główny zły, czarnoskóre są ich ukochane, czarnoskóre jest wojsko, czarnoskóra jest naukowczyni. Ogromna część widowni otrzymała produkcję, w której może doznać immersji o wiele łatwiej niż w pozostałych przypadkach, ale jednocześnie „Czarna Pantera” to nie nudny manifest, a pełnokrwisty film superbohaterski. Na którym można znakomicie bawić się bez względu na kolor skóry.
Choć złośliwie zauważę, że pewna grupa może nie tyle zacząć odczuwać lęk, co upewnić się w swoich niepokojach do poziomu paranoi. O kim mówię? Znacie ich wszyscy. Obrońców status quo – białej patriarchalnej cywilizacji białego (cis)mężczyzny[1]. To oni krzyczą, że rycerz Jedi[2] tudzież szturmowiec nie może być czarny, a co najwyżej zielony. To oni wołają, że netfliksowskiego „Wiedźmina” zniszczy amerykańska feministka, która nie zrozumie jego słowiańskiego ducha. Na każdym kroku drżą przez Social Justice Warriors, którzy zabronią im mówić „mama” i „tata”, a polskie katolickie dzieci oddadzą parom homoseksualnym albo hippisowskim komunom. To oni głoszą, że ta zła poprawność polityczna zniszczy cywilizację białego człowieka. I wiecie co? Mają rację!
Nie, nie dlatego, że feministki dzięki parytetom przejmą połowę Hollywood i założą wszystkim kneble, które zostały im po lesbijskich orgiach. Po prostu to, co nadchodzi, jest o wiele ciekawsze i nikt nie będzie płakał po przeszłości.
Kadr z filmu „Czarna Pantera” (2018)
Nie wiem, czy „Czarna Pantera” jest najlepszym filmem z MCU – podejmowanie takich decyzji na gorąco, tuż po seansie, mija się z celem. Na pewno jest jednak w czołówce. W najprostszej warstwie nie odstaje zupełnie – możemy oglądać zjawiskowe CGI, wybuchy i strzelaniny, piękne kobiety w pięknych sukniach, napakowanych mężczyzn o gołych torsach, świetne choreografie walk; możemy słuchać one-linerów i śmiać się z dowcipów sytuacyjnych. Na tym jednak nie koniec.
Jak rzadko w MCU dostajemy fantastycznie zbudowany czarny charakter. Za przeciwnikiem stoi konkretna przeszłość, motywacje i – co ważne – racje. Ba, są momenty, w których to Killmongera (Michael B. Jordan) chcemy poprzeć, nie T’Challę (Chadwick Boseman). To nie villain, który chce zniszczyć świat i ma gdzieś, co potem. Dorastał w konkretnych wartościach, widział realne krzywdy i wiele poświęcił, by móc im przeciwdziałać. Nawet jeśli nie zgadzamy się ze środkami, jakimi planuje to osiągnąć, trudno uznać, że jest w błędzie. Gdy więc przychodzi do konfrontacji, nic dziwnego, że lojalność postaci drugo- (i dalszoplanowych) nie jest jednolita. Co ciekawe, to, jak reagują, mając na to zaledwie ułamki sekund, zgadza się z tym, co można by wnioskować dzięki socjologii czy antropologii.
Kadr z filmu „Czarna Pantera” (2018)
Ale czy na tym koniec? Przemyconych mniej lub bardziej wprost wartości w „Czarnej Panterze” widzimy więcej. Oczywista jest krytyka kolonializmu, mniej oczywista, choć nie mniej ważna – że oko za oko nie jest rozwiązaniem. Fantastyczne jest zauważenie, że to, że ktoś jest zły, nie oznacza, że złe są wyznawane idee. Twórcy zadają pytanie o zakres odpowiedzialności potężnych. Nie raz i nie z jednych ust słyszymy, że Wakanda jest bogata i trzyma rękę na potędze, która rozwiązałaby setki tysięcy problemów. Czy ma prawo trzymać ją dla siebie? Czy powinna pomagać, a jeśli tak, to komu? W jaki sposób? Prócz kolonializmu najnowsza produkcja MCU opowiada też o współczesnych wojnach – tym, jak są prowadzone, w co wymierzone. Głęboko między wierszami – kogo tworzą. Wakandczycy zastanawiają się, jaką powinni przyjąć politykę wobec uchodźców – gdyby film ten powstał w Polsce, byłabym pewna, że to efekt obecnych dyskusji społecznych: słyszymy m.in., że wpuszczając uchodźców, wpuszczamy też ich problemy, które mogą wpłynąć na nasz dobrostan, czy rozważania o udzieleniu im pomocy na miejscu… Na dalszym planie pojawia się refleksja o tym, z kim jest w stanie zadać się przyzwoity człowiek dla wyższych celów – których nie zrealizuje w uczciwy sposób. Albo do czego jest w stanie się posunąć – i jakie demony może przy tym stworzyć. To akurat w historiach superbohaterskich dość klasyczne: mówimy o nienawiści, uprzedzeniach, wybaczeniu, ale też tradycji, dziedzictwie (czy oderwaniu od niego), nowoczesności i tradycji. Pojawia się też – choć w zasadzie na marginesie –problem rasizmu. W krótkim ujęciu z samego początku widzimy białych ochroniarzy pilnie przyglądających się czarnoskóremu mężczyźnie w dredach kręcącemu się po muzeum. Patrzą mu na ręce tak pilnie, że umyka im to, co okaże się prawdziwą przepustką złodziei – choć mają ją tuż przed nosem. Inne sytuacje, jak wojny gangów czy problemy biednych dzielnic deklarowane są wprost.
Ciekawie, choć niestety utopijnie przedstawione zostało rozwiązanie konfliktu technologii i natury. Wakanda stoi na poziomie technologicznym kosmicznym w porównaniu z resztą świata – dzięki czemu nie szkodzi środowisku. Nie widzimy fabryk, kominów, smogu. Wydobycie wibranium nie eksploatuje Ziemi, a jedynie meteoryt – w dodatku mówimy o zasobach tak gigantycznych, że mimo wieków eksploatacji nie zostały one znacząco naruszone. Ale nie chodzi tylko o to, że technologia jest przyjazna środowisku – Czarnej Pantery nie byłoby bez połączenia broni z wibranium oraz mocy – płynącej z natury. T’Challa, jak jego przodkowie przed nim, spożywa wyciąg z kwiatu w kształcie serca, a społeczność Wakandy pielęgnuje kolejne, by nie zabrakło ich dla żadnego z władców. Kwestia podejścia do zwierząt może wydawać się absolutnie pominięta – sprowadza się do dwóch krótkich scen, które jednak… znacząco wpływają na fabułę. Bliskość Wakandczyków z naturą podkreślają bez wątpienia sceny koronacji młodego króla – rozgrywającej się w nagich górach, tuż przy wodospadzie, gdzie T’Challa stoi boso i niemal obnażony w płytkiej wodzie.
Fabuły nie byłoby bez bohaterów, a w tym wypadku – bez bohaterek. T’Challa funkcjonuje w otoczeniu kobiet. Zapomnijmy jednak o stereotypach – nie uświadczymy tu dam do ratowania z opałów ani tym bardziej nagród dla protagonisty. Każda z czterech postaci kobiecych, najważniejszych w życiu T’Challi, mogłaby być bohaterką własnego filmu. Pierwsza to Ramonda (Angela Bassett) – matka młodego króla, wdowa po T’Chace. Dostojna i elegancka, stoi na straży tradycji i kultury Wakandy. Choć sama nie sprawowała władzy, skojarzyła mi się z Elżbietą II – szanowaną powszechnie, praktycznie symboliczną. Ramonda nie dostaje wiele czasu ekranowego, to postać trzeciego a nawet czwartego planu. Bardziej rozbudowane wątki otrzymały Okoye (Danai Gurira), Nakia (Lupita Nyong’o) i Shuri (Letitia Wright). Okoye to generałka, stoi na czele wakandzkiej armii. Niesamowita w walce żołnierka, wierna koronie, ale też po prostu lojalna towarzyszka T’Challi. Nakia to też znakomita wojowniczka, ale nie garnie się do wojska. Działa na własną rękę, pomagając potrzebującym. Przejawia wielką wrażliwość społeczną, sprzeciwia się oficjalnej polityce Wakandy. To również była partnerka, a obecna przyjaciółka T’Challi. Choć nie pada to wprost, możemy podejrzewać, że para rozstała się właśnie dlatego, że Nakia wolała podążać za swoim powołaniem. I wreszcie Shuri – wybitna naukowczyni i wynalazczyni, wakandzka księżniczka. Jej starszemu bratu pisane było zostać kolejną Czarną Panterą, jednak to ona zajmuje się zgłębianiem tajników tego, co świadczy o potędze Wakandy, czyli wibranium. Gdyby nie ona, kostium superbohatera z pewnością miały o wiele więcej wad, a w razie, gdyby ten jakim cudem zawiódł, to pewnie Shuri zszywałaby T’Challę – medycyna jest jej kolejną specjalnością.
Kadr z filmu „Czarna Pantera” (2018)
A to nie przecież nie koniec – można by jeszcze rozpisywać się o cudnej muzyce, pięknie krajobrazów Wakandy, fantastycznych kostiumach, hołdzie dla afrykańskiej kultury…
Mamy więc w „Czarnej Panterze” ogromny nacisk na reprezentację (nie tylko czarnoskórych – fragment fabuły rozgrywa się w Korei Południowej), feminizm, ekologię, pacyfizm, temat pomocy uchodźcom i grupom wykluczonym, temat dzielenia się dobrami na poziomie globalnym… jednym słowem całą gamę „lewackich” zagadnień, a więc tego, czego walczący z „polityczną poprawnością” tak się obawiają. Wrócę więc do wątku, w którym wyzłośliwiałam się na oblężona białą, patriarchalną twierdzę. „Czarna Pantera” jest rekonstrukcją pewnej kultowej serii kojarzonej z białym macho w centrum. Mam na myśli klasyczne filmy o Agencie Jej Królewskiej Mości, czyli Jamesie Bondzie. W obu wypadkach mamy bohatera wyruszającego na misję w służbie monarchii, dostawcę futurystycznych gadżetów, widowiskowy pościg za terrorystą (powrót Andy’ego Serkisa w roli Ulyssesa Klawa to majstersztyk, a przy okazji ładna kontynuacja wątku z „Czasu Ultrona”), piękne kobiety w tle… Na najprostszym, rozrywkowym poziomie satysfakcja jest taka sama – ale w „Czarnej Panterze” dostajemy o wiele, wiele więcej! Po co więc się ograniczać? A jeśli nie będę w tym poglądzie odosobniona, to kto wie – może z czasem proste klisze przestaną wystarczać i rzeczywiście kolejne filmy z białym macho wzbudzą jedynie westchnięcie, a z czasem – ze względu na brak zainteresowanych – przestaną powstawać?
Szacuje się, że biali heteroseksualni (cis)mężczyźni to grupa licząca około 6,5%[3] populacji świata, a jednak w hollywoodzkich filmach stanowią oni ok. 70-80% głównych bohaterów[4]. Dysproporcja jest gigantyczna i sprawia ona, że zarówno 93,5% społeczeństwa ma problem ze znalezieniem filmu, w którym będzie identyfikować się z głównym bohaterem, jak i że pozostali aktorzy i aktorki mają problem z zatrudnieniem. Przykład „Czarnej Pantery” zaś pokazuje, że film bez białego protagonisty[5] wcale nie musi być nudny. Przeciwnie – pozostałe 93,5% społeczeństwa jest nie mniej interesujące, a filmy z głównymi bohaterami wywodzącymi się z tej grupy można by produkować naprawdę dłuugoo. Nawet hollywoodzkie blockbustery.
Anna Tess Gołębiowska
Redakcja: Adam Kmieciak, Krzysztof Kłoskowski
[1] Cispłciowość oznacza, że tożsamość płciowa zgodna jest z płcią biologiczną. Termin „cismężczyzna” w poruszaniu tematyki patriarchatu jest o tyle istotny, że wyłącza z grupy określanej jako uprzywilejowaną transmężczyzn, czyli osoby o tożsamości płciowej męskiej, których płeć biologiczna jest kobieca – cząstka „cis” zwiększa precyzję tekstu. Niecismężczyźni to nie tylko transmężczyźni, ciskobiety i transkobiety, ale także wszystkie osoby z niebinarną tożsamością płciową.
[2] Tak, to nie pomyłka. Wzięłam udział w kilku gigantycznych flejmach, w których już kolor skóry Mace’a Windu (Samuel L. Jackson) był uważany zbrodnię na gwiezdnowojennym kanonie. Wybuchły (czy też raczej powróciły), gdy pojawiły się obawy, że Finn (John Boyega) będzie dzierżył miecz świetlny.
[3] Nie jest to równoznaczne z mężczyznami odmiany białej (ci stanowiliby ok. 25% populacji), która obok gałęzi europejskiej ma też gałęzi semicko-chamicką oraz indyjsko-irańską, zaś w samej gałęzi europejskiej znajdują się m.in. Latynosi.
[4] Dane szacunkowe, główne role męskie to 88%, a role męskie mówione – 70% (2014), ale w wypadku mężczyzn nie udało mi się dotrzeć do dokładnych wyliczeń odnośnie koloru skóry. Opierałam się na wyliczeniu dotyczącym kobiet – gdzie w 100 najlepiej zarabiających produkcjach białe aktorki pojawiają się w 74%, a czarnoskóre – zaledwie w 11% (2014), a wciąż mowa o wszystkich rolach, nie głównych. W innym z badań (2007) okazało się, że biali aktorzy bez podziałów na płeć stanowią 74% obsady, a czarni – 12%; ponownie mowa o wszystkich rolach, a nie głównych. Jeśli ktoś dysponuje namiarami na precyzyjne dane – będę wdzięczna!
[5] Nie, nie mam problemu z białymi, heteroseksualnymi (cis)mężczyznami. Za jednego nawet wyszłam za mąż i bardzo jestem z tego powodu szczęśliwa. Mam problem z ich miażdżącą nadreprezentacją na ekranie i tymi, którzy jej bronią.