Czasami bywa tak, że wytwórnia decyduje się zrezygnować z prac nad czymś, co w jej odczuciu nie ma szans na sukces. Z reguły za takimi decyzjami przemawiają albo słabe oceny poprzednich części, albo też względy finansowe (a często jedno i drugie). Niemniej nawet te słabsze produkcje mają fanów, którzy potem muszą pogodzić się z tym, że raczej nie doczekają się ciągu dalszego historii, która zdążyła ich już do siebie przekonać. Oto kilka tytułów, które już (raczej) nie doczekają się realizacji.

  1. „Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera, cz. 2 i 3”

Zack Snyder miał zrobić dla DC to, co częściowo Joss Whedon uczynił dla Marvela. Miał przygotować solidny fundament pod budowę wielkiego, spójnego uniwersum filmowego, którego pierwszym etapem miał być „Człowiek ze stali”. Film spotkał się co prawda z ciepłym przyjęciem, jednak już kolejna produkcja, czyli „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości” mocno podzieliła widzów. Byli tacy (np. ja), którym cięższy ton opowieści bardzo przypadł do gustu, a konflikt pomiędzy Mrocznym Rycerzem a Supermanem uznali za dość dobrze umotywowany. Byli jednak i tacy, dla których wspomnienie imienia „Martha” po zaliczonym seansie kończyło się głośnym atakiem śmiechu. Warner Bros najwyraźniej postanowiło posłuchać zdania tych drugich i gdy w życiu Zacka Snydera wydarzyła się osobista tragedia, przy realizacji „Ligi Sprawiedliwości” zatrudniono na jego miejsce wspomnianego wcześniej Jossa Whedona. W teorii z obawy o zbliżającą się premierę niedokończonego filmu, w praktyce natomiast bardzo głośno mówiło się o coraz większym konflikcie pomiędzy reżyserem a studiem.

Whedon nie miał zamiaru korzystać ze zrealizowanego już materiału i pomimo faktu, że do premiery „Ligi Sprawiedliwości” pozostało naprawdę niewiele czasu, zdecydował się na kosztowne dokrętki. Tym oto sposobem zrealizował większość produkcji na nowo, a ruch ten ostatecznie okazał się gwoździem do trumny DC Extended Universe. Wychodzący z kina widzowie bardzo długo musieli zastanawiać się nad sensem tego, co ujrzeli. Fabuła filmu nie trzymała się kupy, były w niej widoczne dziury, których obecność psuła jakiekolwiek pozytywne odczucia z seansu. Był także On – Steppenwolf, chyba najbardziej pozbawiony charakteru przeciwnik, jaki w ostatnich latach przewinął się w wysokobudżetowych blockbusterach.

Wytwórnia Warner Bros. co prawda nie zrezygnowała całkowicie z planów na realizację kolejnych filmów poświęconych superbohaterom, jednak postanowiła skupić się na solowych produkcjach, kierując uwagę widza na do tej pory mniej promowane postaci, zamiast skupiać się na rywalizowaniu z Marvel Cinematic Universe.

Gdy już się wydawało, że temat „Ligi Sprawiedliwości” umarł na zawsze, Zack Snyder postanowił zabrać głos w sprawie filmu i przez wiele miesięcy raczył swoich fanów informacjami na temat swojej wizji. Publikowane przez niego materiały dawały wyraźny sygnał, że prawdziwa wersja widowiska istnieje i jedyne, czego w niej brakuje, to pewnych prac nad efektami specjalnymi, a także ostatecznego zmontowania całości. Mało kto jednak wierzył, że Warner Bros. zdecyduje się dać zielone światło, by Snyder mógł dokończyć prace nad filmem. Mimo to internetowy ruch #ReleaseTheSnyderCut nie dawał za wygraną i starał się za wszelką cenę przekonać WB, że powinna pozwolić na dokończenie prac. Do akcji włączyli się także aktorzy. Jason Momoa stwierdził nawet w jednym z wywiadów, że jako jeden z nielicznych miał okazję ujrzeć na własne oczy wspomnianą produkcję. Być może dzięki tej wypowiedzi, która ostatecznie potwierdziła istnienie innej wersji filmu, a także niezwykłej aktywności fanów, wytwórnia zgodziła się by „Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera” została dokończona i trafiła ma platformę HBO Max. Informację o tym ogłoszono w lutym 2020 roku, premiera miała natomiast miejsce w marcu 2021 roku.

Bardzo szybko okazało się, że oryginalna wizja na film jest zdecydowanie lepsza, a przede wszystkim bardziej spójna od tego, co ujrzeliśmy w kinach w 2017 roku. Mimo że była to prawie dokładnie ta sama historia, to jednak sposób jej zaprezentowania mocno wpłynął na efekt końcowy. Przede wszystkim bohaterowie otrzymali więcej czasu ekranowego, położono większy nacisk na postaci Cyborga i Flasha, a także zmieniono wątek głównego przeciwnika, którym – tak jak pierwotnie zakładano – okazał się Darkseid. Steppenwolf został natomiast sprowadzony do roli jego szukającego odkupienia sługi i trzeba przyznać, że wyszło to tej postaci na dobre.

Niestety, pomimo naprawdę dobrych recenzji i faktu, że „Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera” z miejsca stała się hitem platformy HBO Max (doczekała się nawet premiery drugiej, czarnobiałej wersji), plany na realizację dwóch kolejnych odsłon legły w gruzach. Warner Bros. nie ma zamiaru kontynuować współpracy z reżyserem i wszystko wskazuje na to, że mający mieć swoją premierę w tym roku „Flash” doprowadzi ostatecznie do zrestartowania całego uniwersum i tym samym wymazania z niego zrealizowanych przez Snydera filmów. Ruch #ReleaseTheSnyderCut przekształcił się co prawda obecnie w #RestoreTheSnyderVerse, ale raczej mało prawdopodobne jest, by i tym razem udało się odnieść sukces. Pozostanie nam zatem tylko domyślać się, jak mogłyby wyglądać dwie kolejne odsłony, które – gdyby powstały w czasie, w którym były planowane – mogłyby mocno zagrozić pozycji „Avengers: Infinity War” i „Avengers: Endgame”.

  1. „Niesamowity Spider-Man 3” i „Sinister-Six”

Gdy w 2007 roku odbyła się premiera „Spider-Mana 3” Sama Raimiego, głośno mówiło się o tym, że to jeszcze nie koniec i Peter Parker z pewnością powróci w kolejnym filmie. Dość szybko okazało się jednak, że wizja reżysera na kontynuację rozmija się z tym, czego chciałoby Sony. W dodatku „Spider-Man 3” zbierał coraz gorsze recenzje i ostatecznie uznano, że czas dać marce nowe życie. Tym oto sposobem 13 czerwca 2012 roku do kin trafił „Niesamowity Spider-Man” w reżyserii Marca Webba. W głównego bohatera wcielił się tym razem Andrew Garfield.

Film zebrał o wiele lepsze recenzje niż ostatnie dzieło Sama Raimiego, ale przede wszystkim pokazał nam także, że twórcy mają pomysł na bardziej rozbudowaną, ciągnącą się przez kilka filmów historię. Tajemnica wokół historii rodziców Petera Parkera i ich powiązań z Oscorp sprawiła, że na część drugą czekało się z wypiekami na twarzy.

Sony było już prawie pewne tego, że restart okazał się świetnym pomysłem. W chwili, gdy dopiero realizowano zdjęcia do „Niesamowitego Spider-Mana 2”, pojawiły się plany na pierwsze spin-offy. Głośno mówiło się o filmie „Sinister Six”, za którego realizację miał odpowiadać Drew Goddard.

Akcja produkcji miała rozpocząć się w chwili, w której kończy się „Niesamowity Spider-Man 2”. Znany ze sceny po napisach pierwszego filmu tajemniczy mężczyzna odwiedza przebywającego w ośrodku Ravencroft Harry’ego Osborna i informuje go, że znalazł pierwszego kandydata do drużyny mającej pokonać Spider-Mana. Młody Osborn najwyraźniej doszedł nieco do siebie i uznał, że jedynie większa grupa łotrów ma szansę w walce, więc decyduje się na udostępnienie przechowywanej w Oscorp technologii. W tajnym magazynie widzimy m.in. macki Doktora Octopusa czy skrzydła Vulture’a. Twórcy co prawda nie chcieli zdradzać żadnych szczegółów na temat spin-offu, jednak nie trudno dojść do wniosku, że skoro akcja widowiska miała się rozegrać pomiędzy drugą, a trzecią częścią „Niesamowitego Spider-Mana”, to przyjdzie nam prześledzić dokładnie proces formowania się drużyny, która odegra ważną rolę w zwieńczeniu pajęczej trylogii. Niestety w chwili, gdy wydawało się, że filmowe uniwersum będzie się rozrastać, stało się coś, co pokrzyżowało wszelkie plany. „Niesamowity Spider-Man 2” okazał się sporym rozczarowaniem i nie uzyskał finansowego wyniku, który zadowoliłby Sony.

Powodów takiego stanu rzeczy było kilka. Widzowie z jednej strony krytykowali scenariusz, który po raz kolejny wprowadzał postać Zielonego Goblina. Wizja Marca Webba co prawda znacząco różniła się od tej, jaką mieliśmy okazję ujrzeć w trylogii Sama Raimiego, jednak w dalszym ciągu była to postać, która raczej powinna trochę zaczekać z kolejnym swoim występem. Oberwało się także Electro i samemu Peterowi Parkerowi, który w oczach wielu stracił swój urok. Ten ostatni zarzut był w moim odczuciu mocno naciągany, jednak najwyraźniej byłem w mniejszości.

Sony nie od razu zdecydowało się na anulowanie projektu. Początkowo przełożono jedynie premierę trzeciego filmu na rok 2018, co oznaczałoby aż czteroletnią przerwę między częściami.. Tłumaczono, że czas ten zostanie wykorzystany na dopracowanie całości, w 2016 miał natomiast pojawić się spin-off, mówiło się także o potencjalnym „Niesamowitym Spider-Manie 4”. Jak dobrze wiemy, nic z tego nie wyszło.

W 2015 roku Sony zawarło umowę z Disneyem i tym samym doszło do ponownego restartu marki. Projekt Marca Webba został oficjalnie porzucony i na nic zdały się prośby fanów, którzy jednak chcieli poznać ciąg dalszy historii. Spider-Man miał wkroczyć do Marvel Cinematic Universe i miał to być zupełnie nowy Spider-Man, z czystą kartą, aby przypadkiem fabuła z poprzednich filmów nie tworzyła zbędnych nieścisłości w niezwykle dokładnie i spójnie planowanym ekosystemie MCU. W dodatku restart sprawiał, że Disney mógł mieć plany związane z postaciami, które zdążyły się już na ekranie pojawić.

Przy okazji zeszłorocznej premiery filmu „Spider-Man: Bez drogi do domu” pojawiły się informacje, jakoby Sony nie chciało tak od razu rezygnować z Andrew Garfielda. Podobno koncern mocno naciskał na to, by aktor po raz kolejny przydział strój i to właśnie Spider-Man w jego wykonaniu stał się ważnym elementem MCU, ale Kevin Feige miał być  temu przeciwny.

Ostatecznie to właśnie w widowisku „Spider-Man: Bez drogi do domu” Andrew Garfield otrzymał szansę ponownego wcielenia się w dawną rolę i tym samym na nowo rozbudził nadzieję fanów na to, że „Niesamowity Spider-Man 3” jednak powstanie. Sony co prawda nie wyraziło (jeszcze) chęci na powrót do dawnej serii, ale istnieje kilka szczegółów mogących świadczyć o tym, że istnieje szansa na realizację filmu. Pewną wskazówką mogą być choćby informacje dotyczące potencjalnego spotkania granego przez Toma Hardy’ego Venoma ze Spider-Manem. Pierwotnie obstawiano, że za sprawą multiwersum dojdzie do niego w MCU. Świadczyć o tym miała scena po napisach drugiej części Venoma. Jak jednak wiemy, ten powrócił ostatecznie do własnej rzeczywistości i pozostawił po sobie jedynie mały fragment symbiont. Z kim jednak mógłby się zmierzyć Eddie Brock? W świecie wykreowanym przez Sama Raimiego miał już swojego odpowiednika. Zostaje zatem albo ten stworzony przez Marca Webba, albo zupełnie nowy.

Oczywiście są to tylko przypuszczenia. Póki Sony nie ogłosi oficjalnie, że ma zamiar rozwijać niezależnie drugą aktorską wersję Spider-Mana, póty nie należy się zbyt mocno nastawiać na to, że film kiedykolwiek powstanie. A trochę szkoda, bo historia miała potencjał.

  1. „Dzień Niepodległości 3”

Roland Emmerich znany jest z tego, że w jego filmach nie brakuje destrukcji na ogromną skalę – wystarczy choćby spojrzeć na zapowiedź jego najnowszego dzieła, czyli filmu „Moonfall”. Twórca ma na swoim koncie zarówno filmy lepsze, jak i gorsze. Do tych najlepiej wspominanych zaliczany jest „Dzień Niepodległości” z 1996 roku. Widowisko okazało się prawdziwym hitem i jeszcze przez długie lata po premierze przez wielu stawiane było za wzór na temat tego, jak powinno się tworzyć filmy o inwazji obcych. Co prawda produkcja miała także i wady, jednak nie były one na tyle istotne, aby przyćmić wielki sukces.

Reżyser przez lata wspominał, że chciałby powrócić do tego tematu. Pierwsze konkretne deklaracje na temat prac nad nowym widowiskiem padły w 2012 roku z ust Deana Devlina, który otwarcie przyznał, że wraz z Emmerichem rozpoczął prace nad scenariuszem, który ma widzów naprawdę zaskoczyć. Zaznaczył także, że tak długa przerwa pomiędzy realizacją obu filmów zostanie uwzględniona w fabule. Niestety na drodze do realizacji przedsięwzięcia stały pieniądze, a raczej ich brak. Budżet na zrealizowanie godnej kontynuacji musiałby być ogromny, do tego dochodziły jeszcze oczekiwania fanów, a te rosły z roku na rok.

W końcu jednak dostaliśmy informację, że „Dzień Niepodległości 2” faktycznie powstanie. Premierę widowiska wyznaczono na 2016 rok, a publikowane od czasu do czasu materiały promocyjne sugerowały, że kosmici nie tylko powrócą w znacznie silniejszym składzie, ale i Ziemia oberwie jak nigdy dotąd. Zresztą wystarczy choćby spojrzeć na zapowiedź, na której końcu pojawia się statek obcych. Ogromny pojazd, który przesłania znaczną część naszej planety. Mamy zatem demonstrację ogromnej potęgi, za którą stoi pragnąca naszej zagłady niezwykle zaawansowana technologicznie rasa. Co mogło zatem pójść nie tak? Po seansie można stwierdzić krótko: prawie wszystko.

Jedynym, co tak naprawdę w tym filmie wypaliło, były efekty specjalne. Niszczony przez obcych Londyn wyglądał obłędnie, podobnie zresztą scena samego cumowania statku. Elementy te dawały nadzieję na coś naprawdę epickiego. Niestety, na tym plusy produkcji się skończyły. Fabuła, choć zapowiadała się całkiem ciekawie, ostatecznie została pogrążona przez napisane chyba na kolanie zakończenie, w którym gdzieś ta ogromna potęga obcych przepadła. Nagle okazało się, że nie trzeba niszczyć ogromnego statku, wystarczy tylko wywabić z niego królową, którą następnie trzeba ubić. Zabrakło zupełnie elementu zaskoczenia, jakiegoś zwrotu akcji, który budowałby napięcie. Niestety twórcy poszli po linii najmniejszego oporu i tym samym przygotowali coś, co nie tylko nie dawało nadziei na kontynuację, ale także stało w sprzeczności do deklaracji, jakie głosili na długo przed premierą.

Po widowisku pozostało ogromne rozczarowanie, a to już najlepszy dowód na to, że na część trzecią nie mamy co liczyć.

  1. „Fantastyczna Czwórka 2”

Wytwórnia 20th Century Fox nie miała szczęścia do Fantastycznej Czwórki. Pierwszy zrealizowany przez nich film powstał w 1994 roku i został od razu przeznaczony na rynek VHS. Produkcja nigdy nie miała odnieść sukcesu, nakręcono ją tanim kosztem tylko po to, aby zachować prawa do tytułu na kolejne lata. Twórcy nawet nie udawali, że chcą stworzyć coś, co przypadnie widzom do gustu. Szkoda tylko, że o swoich planach nie poinformowali obsady, która dopiero po fakcie dowiedziała się, że kariery na tym filmie nie zrobi…

Dopiero w XXI wieku zrealizowano dwa filmy: „Fantastyczną Czwórkę” z 2005 roku i kontynuację, czyli „Fantastyczną Czwórkę: Narodziny Srebrnego Surfera” z roku 2007. Produkcje co prawda idealne nie były, ale pokazywały drzemiący w tytule potencjał. Z resztą z perspektywy czasu wydają się one całkiem interesujące, choćby ze względu na fakt, że w rolę Johnny’ego Storma wcielał się Chris Evans, który następnie sportretował Kapitana Amerykę w MCU.

Fox nie miał jednak zamiaru realizować części trzeciej. Dopiero kolejna perspektywa utraty praw do marki sprawiła, że zdecydowano się raz jeszcze podejść do tematu. Tym oto sposobem ogłoszono, że za nową „Fantastyczną Czwórkę” zabierze się Josh Trank, a tworzony przez niego film ma się stać początkiem czegoś większego. Mówiło się nawet o spotkaniu najstarszej rodziny Marvela z X-Menami!

Niestety pomimo szumnych zapowiedzi film okazał się kompletną klapą. Na porażkę składało się sporo czynników, z czego najważniejszymi były zmiany fabularne w stosunku do oryginału, a także ostateczne odsunięcie Tranka od projektu i zastąpienie go Simonem Kinbergiem co wywołało montażowy chaos. Produkcja stała się przez to dodatkowo niespójna, a to już przelało czarę goryczy.

Jeszcze przez pewien czas po premierze starano się jakoś łagodzić sytuację. Twórcy zapewniali, że wyciągną wnioski z nieudanej premiery i dopracują wszystko w sequelu. Opowiadali o swoich wizjach tego, czego nie udało im się w części pierwszej zmieścić. Wspominali nawet o Galaktusie i Srebrnym Surferze, który miał mieć cameo w scenie otwierającej film. Dalej także podtrzymywano wersję, że jeśli kontynuacja powstanie, to będzie pomostem prowadzącym do uniwersum X-Menów. Obstawiano, że wizja wspólnego filmu podgrzeje nieco atmosferę, że fani przymkną oko na wpadkę (delikatnie ujmując), jaką okazał się film z 2015 roku. Tak się jednak nie stało.

Wokół widowiska narastały coraz większe kontrowersje i ostatecznie zapadła decyzja o anulowaniu prac nad kolejną częścią. Po latach z resztą na jaw wyszło, że atmosfera na planie nie należała do najlepszych. Wcielająca się w postać Sue Storm Kate Mara wyjawiła, że Josh Trank traktował ją naprawdę źle, wręcz dawał do zrozumienia, że nie życzy sobie jej obecności. Aktorka co prawda podkreślała także, że mocno liczyła na to, że kontynuacja jednak powstanie, ale wewnętrzny konflikt na planie był tylko dodatkowym gwoździem do trumny tego projektu.

  1. Terminator IV

Trzeba przyznać otwarcie, że dla wielu Terminator skończył się na części drugiej. „Terminator: Bunt maszyn” to z perspektywy czasu zwykły fanfik, który w dodatku został napisany przez kogoś, kto nie do końca ogarniał stworzone przez Camerona uniwersum. „Terminator: Ocalenie” mógłby się stać zwiastunem nowego życia dla serii, jednak twórcy nie zdecydowali się dalej brnąć w rozwijanie widowisk skupiających się jedynie na motywie zniszczonej przez maszyny przyszłości. Przełom mógł nastąpić przy okazji „Terminator: Genisys”, który miał stać się nową częścią trzecią i zignorować całkowicie „Bunt maszyn”, jednak i tym razem producenci nie potrafili odtworzyć znanego z dwóch pierwszych części klimatu… w dodatku największy zwrot akcji postanowili zaspoilerować na plakacie i tym samym nie byli w stanie niczym zaskoczyć widzów w kinie. Wyraźnie widać jednak, że zostawili sobie furtkę na ewentualny ciąg dalszy. Na szczęście nic z tych planów nie wyszło.

Gdy już się wydawało, że temat kolejnej wersji filmu umarł na dobre, do akcji postanowił wkroczyć twórca oryginału, czyli James Cameron. Okazało się, że ma swój własny pomysł na nowy film, a być może nawet i kilka produkcji. Od razu zaznaczył, że ma zamiar zignorować wszystko, co powstało po części drugiej i pokierować wydarzenia tak, jak powinny od początku wyglądać.

Do współpracy zaprosił Marka Millara, a także gwiazdy znane oryginalego „Terminatora”. Perspektywa ponownego spotkania Lindy Hamilton z Arnoldem Schwarzeneggerem rozpalała wyobraźnię fanów, a piecza ze strony Camerona miała być gwarancją tego, że wszystko będzie do siebie pasowało.

„Terminator: Mroczne przeznaczenie” zadebiutował w kinach w 2019 roku i niestety nie zarobił na siebie. Film zgarnął jedynie nieco ponad 260 milionów dolarów w Box Office, co sprawiło, że stał się najmniej dochodową produkcją z całej serii. Udział w takim wyniku miały z pewnością dość słabe recenzje, które oscylowały w granicach 5/10 punktów. W dodatku widzowie chyba zdążyli się już zrazić do potencjalnych kontynuacji i po prostu odpuścili sobie najnowsze dzieło Camerona. Trochę szkoda, bo w moim odczuciu zaprezentowana historia miała swój potencjał.

Niestety krytycy zgodnie stwierdzili, że film jest jedynie zbiorem pomysłów, które już były i nie warto upatrywać w nim niczego więcej niż tylko próby żerowania na sentymentach widzów. Jednym z głośniejszych zarzutów było ponowne wykorzystywanie motywu zbawcy, który podniesie bunt przeciwko maszynom, a także stworzenie nowego wroga, który niby Skynetem nie był, ale tak naprawdę różnił się od nemesis Sary Connor tylko nazwą.

Nie pomogła obecność oryginalnej obsady, ani też nadzór Jamesa Camerona. Oczekiwania nie zostały spełnione i tym samym widmo kolejnego filmu przepadło praktycznie bezpowrotnie. Być może za parę lat ktoś ponownie postanowi sięgnąć po tę markę, jednak obstawiam, że wówczas także zdecyduje się zignorować wszystko, co powstało po części drugiej, a być może nawet – choć mam nadzieję, że nie – zrestartować całe uniwersum.

Adam „Gotan” Kmieciak
Korekta: Anna Tess Gołębiowska

Share.
Gotan

Miłośnik starych konsol, a także zagorzały fan filmów o superbohaterach. Fantastyką pasjonuje się od chwili, gdy po raz pierwszy ujrzał w kinie "Więźnia Azkabanu".

Contact Us