Dzień I
Zapraszamy do oglądania zdjęć z Falkonu.
Czas: 11 – 14 listopada 2010
Cel: CyberFalkon 2010
Koordynaty: Lublin, Wyższa Szkoła Prawa i Administracji
Falkon 2010 – dzień 1
Podróż przebiegła bez większych problemów. Nie napotkano żadnych sabotażystów i szpiegów, pociąg przybył o czasie na wyznaczoną stację, gdzie nastąpiło spotkanie z agentem – rezydentem w postaci Mlecza (vel. Adnaja), która zapewniała nocleg i centrum operacyjne. Ponieważ początek akcji zaplanowany był na popołudnie, wcześniej padł pomysł posiłku i przeglądu ekwipunku, z czego też chętnie skorzystałem. Na miejsce szkoleń dotarłem mniej więcej w czasie, gdy rozpoczynały się pierwsze panele. Pierwsze zaskoczenie – organizacja. Uczony doświadczeniem przygotowałem się na ciężkie przejścia z oficerami rekrutującymi, okazało się jednak, iż wszystko przebiegło szybko i sprawnie. Docenić trzeba zwłaszcza pomysł podzielenia kolejki na dwoje: osobny ogonek dla osób z przedpłatą i dla osób bez. Idea prosta, lecz pozwoliła dość szybko rozładować tłok i nie trzeba było przechodzić kilkugodzinnego testu na cierpliwość, jak na Pyrkonie. Razem z Mleczem, a także przybyłą niedługo potem Sadyceuszką wyruszyliśmy na rekonesans.
Wszystkie szkolenia i item-shopy zostały skoncentrowane w jednym budynku, na trzech piętrach. Z jednej strony było to ogromne ułatwienie: odpadała konieczność przemieszczania się na długie dystanse, by zdążyć na kolejne akcje i szaleńcze przeglądanie planów ośrodka, by zorientować się, co gdzie jest. Problemem był natomiast ogromny ścisk. Co prawda w tłumie łatwiej się skryć, mimo to wymijanie kolejnych osób, stoisk czy księgarń było kłopotliwe, zwłaszcza na parterze, gdzie zawsze był tłok (zapewne z powodu małej odległości między biurem rekrutacyjnym, kantyną i magazynem ekwipunku w postaci szatni).
Mimo to trudno było nie docenić bogactwa, jakie oferowali liczni sprzedawcy – książki, komiksy, koszulki, biżuteria, także ręcznie robiona, mangowe gadżety – słowem wszystko, co może się przydać dobremu agentowi w jego pracy na granicy realności.
Pierwsze szkolenie, na jakie wybraliśmy się z Sadyceuszką, dotyczyło tematyki wojennej i bojowej. Gdyby dziś przyszło nam się bić prowadzone przez Krzysztofa Szawarę i Leszka Masieraka dotyczyło potencjalnych scenariuszy europejskiej wojny, którą Polska toczyłaby ze swoimi sąsiadami. Jak się okazało, najbardziej prawdopodobny byłby konflikt z Białorusią (rozpoczęty od geograficznego absurdu), przy czym zwycięstwo Polski – w zależności od obranej taktyki – wcale nie byłoby takie pewne i w dużej mierze zależałoby od zachowania sojuszników obu stron, zwłaszcza Ukrainy. Przyznam, że wizja była dość spójna, poparta faktami i liczbami, przedstawiona w sposób prosty, lecz zajmujący i wywołała u mnie pewien niepokój… Czyżby agent wpływu?
Niedługo potem przegrupowaliśmy siły i podążyłem na kolejny wykład, prowadzony przez Wronę – Test Turinga. Czy jesteś człowiekiem?. Rzecz niemal esencjonalna w dzisiejszych czasach, kiedy coraz więcej wszelkiego rodzaju sztucznych tworów próbuje podszywać się pod ludzi i wpływać na sytuację społeczną… Rozpoczęło się od krótkiego opisania testu i jego powinowactwa z testem Voighta-Kampffa z prozy Phillipa K. Dicka. W obu przypadkach chodzi mniej więcej o to samo – odróżnienie człowieka od podszywającej się pod niego maszyny. Po krótkim wstępie historycznym dotyczącym osoby Turinga, prowadzący przeszedł do najlepszej części: prezentacji programów, które miały udawać ludzi. Test polegał na zadawaniu przez sędziego szeregu pytań, niekoniecznie podchwytliwych, które – jak się okazało – zazwyczaj dla maszyny były przeszkodą nie do pokonania. Ogromne salwy śmiechu wzbudzały rozbudowane, filozoficzne i absurdalne odpowiedzi programów na slang, bądź zwyczajne pytania w rodzaju: „Jak się masz?”. Sztuczność maszyny i jej brak umiejętności abstrakcyjnego myślenia zostały bezlitośnie obnażone. A u Dicka to wyglądało tak wdzięcznie…
Po dłuższej przerwie i ponownym połączeniu z Sadyceuszką wyruszyliśmy na ostatnie szkolenie tego dnia, prowadzone przez Justynę „Emily” Marud, zatytułowane miło Wampir wampirowi nierówny – czyli jak krwiopijcy opanowali świat. Szkolenie przyciągnęło masę ludzi, co niekiedy mocno przeszkadzało – ciche szmery urastały do denerwującego szumu, przez który nie można było usłyszeć niektórych agentów, chcących podzielić się swoim doświadczeniem. A większość z nich gadała całkiem sensownie – wspominana była dziwaczna ewolucja wampira, jego najsławniejsze manifestacje w literaturze i filmie bądź też przedstawienia najbardziej intrygujące. Nie mogło również zabraknąć tematu Zmierzchu którego – o ironio – nikt nie oglądał, ale wszyscy o nim coś wiedzą. Na szczęście wszyscy ograniczyli się do komentowania postaci Edwarda i nie zagłębiali się zbytnio w resztę akcji i postaci. Ogólnie dyskusja całkiem sensowna i bogata w informacje, gdyby tylko niektórzy nauczyli się, że na szkolenia przychodzi się, by słuchać i dyskutować, a nie wymieniać się kartami do Magica…
Pierwszy dzień życia w placówce dobiegł końca. Pomimo ścisku i małych zgrzytów organizacyjnych jest dobrze. Oficerowie wiedzą, o czym mówią, służby porządkowe działają należycie, nie ma chaosu. Pierwsze łupy zdobyte. Z nadzieją patrzymy na przyszłość ludzkości.
Dzień II
Zryw nastąpił dość wcześnie, aby zdążyć na przedpołudniowe szkolenia. Po sycącym posiłku wyruszyliśmy na wyspę korzystając z prywatnego transportu, bezpieczniejszego i zdecydowanie trudniejszego do namierzenia. Po krótkiej, wtórnej aklimatyzacji razem z Sadyceuszką udaliśmy się na panel Od Paracelsusa do Pasteura – lekarze, aptekarze, szarlatani, prowadzonego przez Agnieszkę „Ignite” Hałas. Zgodnie z tytułem zapoznaliśmy się z dawnymi technikami lekarskimi, budzącymi niekiedy większą grozę niż sama choroba. Ba, z dzisiejszej perspektywy nawet ówcześni lekarze mogą uchodzić za szarlatanów – bo cóż to za pomysł, aby wszelkie dolegliwości, począwszy od ospy, poprzez kiłę, a kończąc na chorobie umysłowej leczyć za pomocą lewatywy? Zupełnie jakby ówcześnie żyjący nie mieli dość kłopotów ze wszystkimi tymi epidemiami… Z drugiej jednak strony przedstawiono sylwetki kilku ludzi – nie zawsze lekarzy – którzy swymi pomysłami i wynalazkami choć trochę potrafili ulżyć wymęczonym przez leczenie pacjentom. Szkolenie było prowadzone ciekawie, z werwą i humorem, a oficer-wykładowca zdawał się doskonale orientować w omawianym zagadnieniu. Dobra rzecz, choć przedstawiony materiał graficzny mógł źle podziałać na co bardziej wrażliwych…
Kolejnym etapem akcji było spotkanie (niemal) oko w oko z Tomaszem Kołodziejczakiem na panelu Komiksowy Egmont, komiksowa Polska. W słowach oszczędnych, lecz zajmujących opowiedział on o najbliższych planach wydawniczych Egmontu, skupiając się zwłaszcza na Thorgalu (gdyż obok kolejnego albumu wystartować ma spin-off dotyczący Chriss de Valnor) i sposobie wydawania komiksów frankofońskich, oraz całej serii komiksów Star Wars publikowanych w naszym kraju, które dotarły do pewnego granicznego punktu, co wiąże się z wydaniem nowej, dość oryginalnej serii. Nieco miejsca poświęcono także przedsięwzięciu Kołodziejczaka Fantasy Komiks, jego nie do końca wymiernemu sukcesowi oraz ogólnej sytuacji komiksu w Polsce, która – co tu kryć – najlepsza nie jest. W czym dość spory udział ma sieć salonów Empik, która zdecydowała się nie przyjmować żadnych nowości komiksowych. Z jednej strony jest to zrozumiałe (bo cóż da większe zyski – drogie albumy Gaimana czy książki Piekary, które mogłyby zająć ich miejsce na półce?), z drugiej jednak skutecznie hamuje to rozwój tego medium i odcina od niego sporą rzeszę potencjalnych czytelników. Szczęściem niektórzy mogą iść do sklepików specjalistycznych, ale iluż takich jest?
Po tym spotkaniu nieco zrzedła mi mina, mimo to hardo wyruszyłem na dwa obiecujące testy sprawnościowe z dziedziny, w której czułem się mocny. Pierwszym był konkurs Fantastyczne cytaty kierowany przez Agnieszkę „Aeth” Jędrzejczak. Przyszło na niego mnóstwo innych agentów wszelkich specjalności i stopni, gotowych – tak jak ja – poznać granice swojej wiedzy i wytrzymałości. Niestety, lekkie spóźnienie odbiło się mocno na mej późniejszej sytuacji: mój trzyosobowy zespół został zbudowany naprędce i nie do końca świadomie, co zaważyło na tym, iż nie poradziliśmy sobie z ponad połową pytań. Było to tym bardziej irytujące, że inne zespoły padały pokotem pod nawałą naprawdę prostych cytatów, z którymi bez przeszkód byśmy sobie poradzili. Wątpię jednak, czy dalibyśmy radę nawiązać walkę z innymi, którzy bez większych problemów odgadywali cytaty niezależnie od tego, czy pochodziły z filmów fantasy, SF czy seriali. Powiem szczerze, zacząłem się nawet zastanawiać, czy niektórzy przeszli przy wejściu obowiązkowy test Turinga – w końcu czy zwykły człowiek byłby w stanie rozpoznać, że dany cytat pochodził dokładnie z tej a tej części Star Treka w momencie, gdy miał ich jedenaście do wyboru? Czyżby ochrona ośrodka szkoleniowego była aż tak nieszczelna?
Nieco uspokoił mnie drugi test – Konkurs Filmowy II, kierowany przez Jakuba „Czerosa” Czerskiego. Okazało się, że jednak i owi „potencjalni replikanci” potrafią wyłożyć się na rzeczach banalnych. Test podzielony był na trzy etapy (z rosnącym poziomem trudności) i dotyczył znajomości filmów na podstawie informacji ustnych, kadrów bądź muzyki. Stopień ich komplikacji był zróżnicowany – zdarzały się i rzeczy śmiesznie wręcz proste, jak i pytania, które ścinały z nóg. Niestety, po raz kolejny miałem pecha dostawać te drugie. Owszem, bardzo się cieszę, iż nasz oficer testujący nie ograniczył się do pytań z zakresu fantastyki, jednak niech mi ktoś powie, jak można odgadnąć po kadrze film z Stevenem Regalem? Albo kto ogląda filmy w rodzaju Totalnego kataklizmu? Po raz kolejny okazało się, iż traktowanie z góry pewnych tytułów czasami nie popłaca… Ale przynajmniej pozwala zaoszczędzić czas. Poza tym konkurs miał jeszcze inną zaletę: spotkałem bardzo pomocnego agenta, który w niedługim czasie miał stać się podstawą dla naszej komórki operacyjnej na kolejnym teście. Tymczasem jednak udaliśmy się razem z nim i spotkaną po drodze Sadyceuszką do pobliskiego przybytku rozrywki „Stolarnia”, by tam, przy szklanicy piwa omówić nasze wnioski z dotychczasowych szkoleń, podzielić się doświadczeniami i zaplanować dalsze działania.
Zanim udaliśmy się z powrotem do bazy na odpoczynek, zahaczyliśmy jeszcze o jedno szkolenie, prowadzone przez Tomasza „Winniczka” Winiarczyka, pt.: Biologia atrakcyjności seksualnej. Oficer prowadzący już na wstępie zapowiedział, że nie ma specjalizacji biologicznej, co mogło nieco podważyć jego kompetencje, ale w moim odczuciu działało na plus, bo Wirczyk nie odczuwał potrzeby zasypywania słuchaczy setkami danych liczbowych i dogłębnymi analizami. Zamiast tego, w sposób luźny, momentami humorystyczny, przedstawił garść twierdzeń, które miały obrazować, jakiego typu partnerów szukają ludzie i czemu akurat takich. Czynników wpływających na wybory jest oczywiście multum: wzrost, sylwetka, stosunek wagi do wzrostu lub talii do bioder, a także pewne cechy, które nadawały twarzy kobiety cech dziewczęcych, czy wręcz dziecięcych (facet podobno odczuwa potrzebę zaopiekowania się taką dzieweczką). Oczywiście dane w większości opierały się na badaniach ilościowych, więc nie odnosiły się do każdego przypadku (w końcu gusta bywają niekiedy zupełnie dziwne), ale stanowiły interesujący wywód, odsłaniający nieco kryteria wyboru partnera (niekoniecznie ślubnego… a przynajmniej nie tylko). No i po raz kolejny potwierdziło się, iż niezbyt atrakcyjny ze mnie agent.
Zakończył się dzień drugi. Bilans? Nowe znajomości, nieco nerwów w momencie zgubienia identyfikatora, twarde postanowienie uzupełnienia ekwipunku i garść ciekawych informacji. Jutro ostatni dzień intensywnego szkolenia…
Dzień III
Ostatni dzień upłynął pod znakiem pewnego rozprężenia nastrojów. Skutkowało ono problematycznym i nieco opóźnionym wypadem na wyspę, jak się jednak okazało, nie spowodował on aż tak wielkich strat – jakoś się tak złożyło, że część zaplanowanych przeze mnie i Sadyceuszkę prelekcji się nie odbyła. Na szczęście udało mi się jeszcze zdążyć na dyżur Tomasza Kołodziejczaka, podczas którego rozmawiał z grupką fanów i rozdawał chętnym autografy. Sam stałem się szczęśliwym posiadaczem dwóch, przy czym bardzo podobała mi się reakcja Kołodziejczaka na widok białego egzemplarza recenzenckiego jego Kolorów sztandarów… Wyglądał na szczerze zdziwionego. Może tylko ja taki dostałem?
Po przerwie i poczynieniu sporych zakupów sprzętowych wyruszyliśmy na pierwsze szkolenie tego dnia. Jak rozpoznać czarownicę Mileny Wojtowicz było jedną z najlepszych prelekcji w jakich uczestniczyłem – spójną, ciekawie poprowadzoną, momentami bardzo zabawną i pouczającą. Omówiono nie tylko to, co czarownica zrobić mogła, poczynając od ubicia krowy, kończąc na ubiciu komuś łba, ale opisano także elementy, po których można było czarownice rozpoznać (wiek, wygląd, zachowanie) i czemu należało się jej obawiać. Pod lupę wzięto również jej konszachty z diabłem i niemoralne zachowanie, które nierzadko było powodem nagonki mieszkańców, nawet jeśli oskarżona nie była żadna wiedźmą, a tylko lubiła się zabawić. Oberwało się na koniec łowcom czarownic, posyłającym niewiasty na stos ze słowami modlitw na ustach. Nie można im odmówić skuteczności i pomysłowości (zwłaszcza w wyszukiwaniu nowych sposobów męczenia bliźnich), natomiast wątpliwości budziły nierzadko ich pobudki. W końcu łowienie czarownic to nie tylko dobra zabawa, ale i niezły zarobek…
Następne w kolejce było szkolenie z udziałem Andrzeja Pilipiuka, który niemal bez przerwy krążył po konwencie i rozmawiał z ludźmi, bądź łypał okiem to tu, to tam. Frekwencja była dość wysoka, co pisarza ucieszyło. Mnie natomiast średnio ucieszyła pani oficer prowadząca spotkanie, gdyż była niezwykle irytująca, zarówno jeśli chodzi o zachowanie, jak i zadawane pytania. Na szczęście większą część szkolenia wypełniły pytania zgromadzonej agentury i wyjaśnienia samego Pilipiuka. Na tapetę wzięto na przykład przeszłość pisarza, kiedy jeszcze zajmował się tworzeniem przygód Pana Samochodzika, jego stosunek do Wędrowycza i nowej szaty graficznej Kuzynek. Była też chwila na wspominki, sporo autopromocji i przekonanie, że mogło być lepiej, ale wcale nie jest źle.
Niestety, nie dotrwałem do końca prelekcji, gdyż mniej więcej w tym samym czasie miał rozpocząć się kolejny test sprawnościowy, sławny Konkurs filmowy, prowadzony przez Marcina „Motyla” Andrysa. Jeśli ktoś sądził, że potyczka będzie bułką z masłem, prowadzący szybko wyprowadził go z błędu, narzucając swoją niemal tyrańską wolę. Test podzielony był na trzy etapy: w pierwszym czteroosobowe zespoły potykały się z plakatami, odgadując rok produkcji i punkty wspólne trzech wybranych tytułów. Nie chwaląc się – byliśmy najlepsi. Niestety, przed drugim etapem punkty były zerowane, a jednocześnie zespołom z najgorszymi wynikami Motyl powiedział Adieu!. Kolejny szczebelek był bardziej typowy: odgadywanie tytułu filmu po kadrze, zgadywanie aktora i najlepsza rzecz – dopasowywanie biustu do aktorki. Zwłaszcza ostatnia kategoria była szczęśliwa dla mojego zespołu, gdyż pozwoliła nam szybko odrobić straty i koniec końców zająć drugie miejsce. Trudne to było szalenie, bo do ostatniego pytania trwała walka o podium, na którym znaleźliśmy się dzięki małpie z Króla Lwa. Było ostro, trudno i zawzięcie, różnicę między drużynami na podium były minimalne, a zadowolenie z wygranej – ogromne.
Oczywiście po takim nawale emocji należało się nieco zrelaksować, najlepiej rozmową o filmach i fantastyce przy dobrym piwie i w dobrym towarzystwie. Razem z moją drużyną wyruszyliśmy tedy do wspominanej wcześniej „Stolarni”, ja zaś po drodze wstąpiłem jeszcze na prelekcję Maryli Skóry Kot – symbol i zabobon, jednak szybko z niej wyleciałem. Na własne życzenie zresztą. Wystąpienie wydało mi się bezbarwne, pozbawione ciekawych informacji i prowadzone bez tej ikry i humoru, jakie charakteryzowały wcześniejsze szkolenia. Zresztą, jak się okazało, część z tych uwag podzielała także Sadyceuszka.
Na tym właściwie konwent się skończył. W planach mieliśmy jeszcze zahaczenie o pokaz mody gotyckiej, jednak zamiast tego Sadu pojechała na małe spotkanie ze znajomymi, a ja, wraz ze swoim konkursowym zespołem, spędziliśmy całkiem przyjemnie kilka godzin, zakończone koniecznością mojego powrotu do bazy. Dość problematycznego dodać trzeba, gdyż „doskonałe połączenie komunikacyjne” z wyspą okazało się nie być aż tak doskonałe, co skończyło się zamawianiem taksówki i ryzykiem demaskacji przez lokalne siły korporacyjne.
Ostatniego dnia ani ja, ani Sadyceuszka nie przejawialiśmy specjalnej chęci do ponownego zahaczenia o ośrodek szkoleniowy, decydując się raczej na uporządkowanie doświadczeń, przegląd ekwipunku i przygotowania do drogi powrotnej, co zresztą zajęło nam niemal pół dnia.
Rezultat wyprawy? Pozytywny. Cele priorytetowe – spotkanie z towarzyszami-agentami, zakup nowego ekwipunku, zdobycie autografów, dobra zabawa – osiągnięte. Brak większych problemów logistycznych i obyczajowych. Zaciągnięte nowe znajomości i kontakty, przydatne w dalszej pracy wywiadowczej. A przede wszystkim chęć zjawienia się w tym samym miejscu za rok, po nowe fanty, wiadomości i doświadczenia. Najlepiej w tym samym lub większym składzie.
Piotr “Vivaldi” Sarota
zdjęcia: Honorata “Sadyceuszka” Kujawska